Strajk szerpów
Żeby przelecieć przez doliny Karakorum, muszą poczekać na odpowiednie warunki. Pierwszeństwo ma kobieca wyprawa pod kierownictwem Wandy Rutkiewicz, więc okno pogodowe jest dla niej. Alpiniści z Wrocławia - już w komplecie - kilkukrotnie pakują się na pokład samolotu, by po chwili usłyszeć, że trzeba wysiadać. Dolatują po tygodniu.
Tak naprawdę dopiero w tym momencie prawdziwa wyprawa się rozpoczyna. Dla Pakistańczyków kilkunastoosobowa grupa wspinaczy z Polski to widok rzadki, właściwie wcześniej niespotykany. Trwa pierwszy rok, w którym krajowe władze zaczęły wydawać wspinaczkowe pozwolenia na szerszą skalę. Lokalni tragarze, tak zwani szerpowie, są jednak gotowi, by pomóc i przy okazji zarobić. Ekwipunek do bazy niesie aż 165 z nich. Karawana maszeruje przez 14 dni. Polacy zapewniają szerpom buty oraz niezbędne wyposażenie. Ci pędzą kozy, które jeszcze w trakcie drogi zjadają.
Początkowo droga wiedzie przez doliny i przypomina Bieszczady. Są pola, wioski, gdzieniegdzie uprawy. Najwyższych gór nie widać długo. Jeśli już wyłaniają się szczyty, to raczej spiczaste słupy, jak w Dolomitach. Dopiero pod koniec, na lodowcu Godwin-Austen, otaczająca aura zmienia się w alpejską.
Po dwóch tygodniach są - Gaszerbrumy, Broad Peak i K2. Nie ma za to tragarzy, którzy w trakcie drogi strajkują. Ze 165 do bazy zlokalizowanej na wysokości 4,5 tysiąca metrów dociera ich jedynie 10. Razem ze wspinaczami wahadłowo wnoszą pozostawiony przez resztę ekwipunek W tym czasie pod Broad Peakiem z namiotów powstaje miasto.
Listy przez ambasadora
Jest początek lipca 1975, baza. Każdego poranka szybkie spojrzenie w niebo i decyzja. Jeśli pogoda ładna, to w górę, by założyć poszczególne obozy i zaciągnąć liny. To żmudne zadanie, które stopniowo staje się trudniejsze wraz z zyskiwaną wysokością i coraz mocniej rozrzedzonym powietrzem. Bez ekwipunku byłoby ciężko, a każdy z alpinistów ma 20 kilogramów na plecach. Żeby wejść na szczyt, potrzebna jest dobra aklimatyzacja. Uzyskuje się ją spędzając noce na konkretnych wysokościach. Dlatego obozy w drodze na wierzchołek są niezbędne.
Gdy pogoda się psuje, w bazie trwa integracja. Przychodzi mail runner, któremu wspinacze przekazują listy do rodziny. Teraz mężczyzna przez kilka dni będzie schodził w dół. Ze Skardu koperty polecą do Islamabadu, a tam ambasador wyśle je do Polski. Szanse, że dotrą jeszcze w trakcie wyprawy, są znikome, ale piszą je wszyscy obecni. To jedyna możliwość kontaktu z bliskimi.
Sukces i śmierć
Jest 19 lipca 1975, trwa pierwszy atak szczytowy. W trakcie drogi pogoda się psuje i nie udaje się wyjść ponad obóz trzeci. Trzeba się wycofać i zejść do bazy.
Tydzień później - kolejna próba. Idą Głazek, Kuliś, Kęsicki, Nowaczyk, Bebak i Sikorski. Znów docierają do trzeciego obozu na wysokości 7200 metrów i tam spędzają noc. O 2.00 nad ranem rozpoczynają drogę na szczyt. Jest sporo świeżego śniegu. Idzie się więc ciężko, za każdym razem zanurzając stopę w grubej warstwie białego puchu. Radiotelefony pozwalają utrzymać kontakt z bazą. Wspinacze regularnie przekazują, że czują się dobrze. Pogoda dopisuje i nic nie wskazuje na to, by miała się zmienić.
O 15.30 są na przełęczy. Roman Bebak jest mocno osłabiony, więc zawraca do obozu trzeciego. Pozostała piątka idzie dalej. Na szczyt docierają około 20.00. Są pierwszym ludźmi, którzy postawili nogę na Broad Peak Middle i pierwszymi Polakami, którzy stanęli na ośmiotysięczniku. Udało się, choć w tym momencie nikt o tym nie myśli. Jest coraz ciemniej, pada śnieg i zrywa się wiatr. Pogoda psuje się bardzo szybko, sił brakuje, a muszą jeszcze zejść.
Wycofują się na przełęcz i tracą kontakt radiowy z bazą. Po kolei zjeżdżają na linie. Przedostatni jest Janusz Kuliś. Po nim zostaje tylko Bohdan Nowaczyk. Czekają na niego, ale on nie zjeżdża. Nie widać też liny. Spędzają noc w śniegu, przy temperaturze -35 stopni Celsjusza. Rano kolegi wciąż nie ma. Wiedzą, że zginął, muszą się ewakuować.
Schodzą bardzo stromą ścianą w koszmarnych warunkach. Andrzej Sikorski dostrzega nagle, że Marek Kęsicki spada w przepaść. Dochodzą do niego i próbują reanimować. Bezskutecznie. Właśnie stracili drugiego kolegę. Wybitnego alpinistę, jednego z najlepszych w Polsce, prawdopodobnie najmocniejszego z nich.
Nie mają namiotów i jedzenia, a każda godzina w górze przybliża ich do śmierci. Chowają się gdzie tylko mogą, przykrywają folią. To niewiele pomaga. Mija kolejna noc. Rankiem Kazimierz Głazek i Janusz Kuliś idą w dół, aż dostrzegają leżącego Andrzeja Sikorskiego. Nie ma żadnych obrażeń. Być może zaczął schodzić i się przewrócił, być może spadł. Zamarzł z głową zanurzoną w głęboką warstwę śniegu.
Głazek rusza dalej, chce sprowadzić pomoc. Kuliś zostaje, choć wie, że długo tak nie wytrzyma. Ma odmrożone palce u stóp, brakuje mu sił, ale walczy. Dochodzi do trzeciego obozu. Tam są Głazek i Bebak, radio działa. W górę wychodzi Jan Juszkiewicz.
Wspólnymi siłami schodzą do bazy. Było ich sześciu, wraca trzech. Radości ze zdobycia szczytu nie ma i już nigdy nie będzie. Roman Bebak czuje się dobrze, ale on nie wszedł powyżej trzeciej bazy. W niezłej formie jest też Kazimierz Głazek. Najgorzej cierpi Janusz Kuliś, który nie jadł nic przez kilka dni. Palce u stóp ma tak odmrożone, że czeka go amputacja. Najważniejsze jednak, że żyje.
Teraz muszą złożyć bazę i wrócić do Skardu. 11 sierpnia 1975 roku są już w samolocie.
Napisz komentarz
Komentarze