Rękawiczki zrobiły na drutach
Wyprawie ma przewodniczyć Janusz Fereński. Oprócz niego pojadą Stanisław Anioł, Tadeusz Barbacki. Roman Bebak, Kazimierz Głazek. Wojciech Jonak, Zbigniew Jurkowski, Jan Juszkiewicz, Marek Kęsicki, Janusz Kuliś, Bohdan Nowaczyk, Marian Sajnog, Andrzej Sikorski, Andrzej Skoczylas oraz Jerzy Woźnica.
Niektórzy z nich pozakładali już rodziny, na co dzień pracują, a w wolnych chwilach przy butelce wódki snują plany kolejnych wyjazdów. W górach czują się jeszcze młodziej, mogą oddychać pełną piersią, rozkoszować się pięknem przyrody i uciec od otaczającego świata. Tam oddają się pasji, a nie walczą z komunizmem, co po latach będą sugerowały niektóre publikacje. Fizycznie czują się mocni, choć nikt z nich specjalnego planu treningowego nie wdraża. Przygotowaniem są poprzednie wyjazdy i zdobyte na nich doświadczenie.
W Polsce produkuje się prawie wszystko, ale nie każdy produkt jest ogólnodostępny. Kupują kurtki puchowe, ortaliony i swetry dla marynarki wojennej. Wełniane skarpetki i rękawiczki dziewczyny robią im na drutach. Namioty ze sklepów raczej się nie sprawdzą. Odpowiedni materiał biorą więc z zakładu włókienniczego i niosą do fabryki. I tak powstają tymczasowe domy, które rozłożą w bazie. Takie czasy, że trzeba się nakombinować. Nikt jednak nie narzeka, są gotowi!
Herbata w brudnych filiżankach
Jest 2 maja 1975 roku. Ruszają spod Urzędu Wojewódzkiego jelczem 315 M. To wybór oczywisty i sprawdzony. Już cztery lata wcześniej ciężarówka towarzyszyła uczestnikom dalekich wypraw, by w 1974 pojechać z Andrzejem Zawadą pod Lothse. Niemal wszystkie wyprawowe jelcze mają charakterystyczny „Burubahajr!”, czyli balkon nad szoferką, który pozwala pomieścić więcej bagażu. Można też na nim spać. Ciężarówki wyróżnia plandeka w kolorze kości słoniowej, w tym przypadku z napisem „Himalaya - Karakorum Expedition 75 Broad Peak Middle 8016 m”.
Do stolicy Pakistanu - Islamabadu - jedzie ich trzech: Janusz Kuliś i kierowcy - Marian Sajnog oraz Tadeusz Barbacki, wieloletni pracownik Jelczańskich Zakładów Samochodowych. Pojazd załadowany jest sprzętem i jedzeniem dla całej wyprawy. Reszta załogi ma dolecieć samolotem.
Po kilku dniach niedaleko granicy turecko-bułgarskiej mają problem z alternatorem. Poza tym jelcz spisuje się bez zarzutu. Są bańki z wodą, więc wspinacze myją się na postojach. Jedzenie przygotowują sobie sami, noce również spędzają w aucie, najczęściej na jakimś polu - tak, by zminimalizować ryzyko kradzieży.
Na granicy afgańsko-pakistańskiej stoją trzy dni. Celnikom coś nie pasuje w papierach, więc muszą czekać, częstowani herbatą w brudnych filiżankach. W końcu dostają zgodę i jadą dalej. Po dziewiętnastu dniach są w Islamabadzie. Stamtąd trzeba jeszcze dotrzeć do Skardu. Na wjazd jelczem zgody nie ma. Jedyna opcja - wojskowy samolot „Herkules”.
Napisz komentarz
Komentarze