- Obiecał pan ojcu, że go uratuje. Nie udało się, to nie dawało panu spokoju. Dlatego wyjechał pan, aby ratować innych?
- Już na pogrzebie powiedziałem, że muszę coś natychmiast ze sobą zrobić, bo nie dam rady tego udźwignąć. To mną tąpnęło totalnie. I w pierwszy dzień po powrocie z pogrzebu zadzwoniłem do Sadiego, powiedziałem "kupuję dziś bilet i przylatuje do ciebie". Wiedziałem, że tu nie wytrzymam. Chciałem stąd uciec. Pojechałem do Sadiego na 10 dni i stwierdziłem, że chce mu pomóc dobudować lepiankę, chcę się czymś zająć. Nie pomogłem ojcu, to pomogę jemu w życiu.
- Dlaczego tak daleko pan szukał osoby, której można pomóc, tutaj jest tak wielu potrzebujących?
- Miałem dosyć takiej pomocy, bo zacząłem współpracować z Caritasem w Marcinkowicach, wysyłałem im pieniądze, jabłka, i ta pani, z którą współpracowałem powiedziała mi: "porobiłam paczki, zaczęłam jeździć i rozdawać je po wioskach, a tam 20-letni kolesie po prostu leżą bez pracy i nic nie robią, rzucili się do mnie z pretensjami, że tak mało im przywiozłam". Jak to usłyszałem stwierdziłem, że nie będą na takich ludzi wydawał pieniędzy. Już wiedziałem, że chce pomagać inaczej. Chciałem zrobić coś prawdziwego, coś mocniejszego, coś co chciałem widzieć namacalnie. Chciałem mieć pewność, że ten mój pieniądz w 100 procentach komuś pomoże, a tutaj jeżeli nawet ktoś ma bardzo ciężką sytuację, jeżeli dziecko jest bardzo chore, to w Polsce zawsze ktoś pomoże, tutaj nikt nie umiera ze względu na brak wody czy jedzenia. A tam umierają ludzie codziennie, bo nie mają wody. Stykam się z tym cały czas. Tam problemy są zupełnie inne. Wysyłałem pieniądze nawet na trumnę do Kenii, bo tam nie mieli nawet 10 dolarów, żeby tę trumnę kupić. W Polsce większości ciężko nawet zrozumieć, że ktoś może umrzeć przez brak wody... Ludzie piszą na forach "jadę do Kenii, ile wziąć długopisów, książek, zeszytów i słodyczy?" Zacznę chyba powoli uświadamiać innych, że tam wystarczy wziąć jednego dolara, dwa dolary, a nie długopisy. Dać te pieniądze kobiecie, która idzie z dzieckiem. Nie bać się tego. Tam nikt nie przepija kasy i nie przepala. Oczywiście są też zdegenerowani kolesie, tak jak i u nas. Ale najprostsza i najlepsza rzecz, to po prostu dawać pieniądze, drobne.
- Poleciał pan do Sadiego, pomógł mu, ale na tym się nie skończyło...
- Po tym jak pomogłem powiększyć jego lepiankę, pojechaliśmy do jego mamy do buszu i powiedziała mi, że idzie do szpitala, bo nogi jej zupełnie wysiadły. Okazało się, że ta starsza, schorowana kobieta codziennie idzie 7 lub 10 kilometrów po wodę. Ja tego na początku nie rozumiałem i nie widziałem, bo byłem w Afryce na wakacjach, typowo turystycznie. A okazuje się, że ci wszyscy ludzie, żyjący z dala od głównych dróg codziennie idą tak wiele kilometrów, aby zdobyć wodę i albo trafiają do bajora zanieczyszczonego, a potem chorują na dur brzuszny, albo płacą za wodę. Za dolara mają 10 litrów. Czasami są ludzie, którzy pomogą, są też studnie ręczne, ale duża ich część jest nieczynnych. Sadi mówi, że dużo jest sytuacji, w których ludzie mają pojedyncze strzały, czyli raz coś zrobią, pomogą, ale już nigdy nie wracają. A przecież te studnie trzeba serwisować, bo się psują. A miejscowi nie mają na to pieniędzy, a tym bardziej sprzętu. Jak usłyszałem historię mamy Sadiego, powiedziałem jej "ja do ciebie przyjeżdżam za trzy tygodnie i buduje ci studnię!" Wróciłem do Polski, ogarnąłem swoje sprawy, bo mam firmy tutaj i za trzy tygodnie byłem już w Kenii, zacząłem budować pierwszą studnię.
Napisz komentarz
Komentarze