- Życie dziecka pochodzenia żydowskiego tuż po zakończeniu II wojny światowej nie było chyba łatwe?
- Tak to prawda. Chociaż nie było aż tak źle, żebym bała się chodzić po ulicy, ale przy każdym najmniejszym spięciu zaczynało się wyzywanie mnie od "wstrętnych Żydów", czy "Żydówy". Pamiętam, że miałam 7, może 8 lat, gdy dopadły mnie inne dzieciaki i pobiły za to, kim jestem. Oberwałam kamieniem w czubek głowy, skończyło się wizytą u lekarza, bo trzeba było szyć. Za jakiś czas sytuacja powtórzyła się i do dzisiaj mam dwie blizny obok siebie.
- To przykre.
- Kilka lat wcześniej w Kielcach było gorzej...
- Jak zachowywali się dorośli w stosunku do pani?
- Starsi jedynie wyzywali. Nie wszyscy też nauczyciele z mojej szkoły podstawowej byli w porządku. Nie chcę wymieniać ich z nazwiska, ale zdarzały się przykre sytuacje. Szczególnie utkwiło mi w pamięci to, że kiedy byłam harcerką, to nigdy nie dopuszczono mnie do przyrzeczenia, żebym mogła nosić krzyż harcerski. Nasza nauczycielka była taką zatwardziałą katoliczką i dawała odczuć, że mi, jako Żydówce, to się nie należy. Do dzisiaj mam zdjęcie, gdzie są harcerze i wszyscy, którzy już mogli dostąpić tego zaszczytu, mają krzyże, tylko ja jedna nie. Jako młoda dziewczyna bardzo to przeżywałam. A muszę panu powiedzieć, że za młodu byłam wielką aktywistką w Kościele katolickim.
- Jak to się stało?
- Bardzo podobały mi się obrzędy. Podczas procesji Bożego Ciała zawsze sypałam kwiatki. Należałam do takiej wyróżnionej grupy dziewczynek, która szła tyłem, a przodem do księdza i do Najświętszego Sakramentu, każdego roku przed Wielkanocą chodziłam święcić jajka. Przez duchownych nie byłam szykanowana, a nawet bardzo lubiana, z wzajemnością. Na religię uczęszczałam chyba aż do szóstej klasy szkoły podstawowej. Zdarzało się, że w niedzielę chodziłam do kościoła. Potrzebowałam tego, podobało mi się to. U nas w domu w Oławie wisiał popularny obraz, na którym dwójka dzieci przechodzi przez kładkę na rzece, a Anioł Stróż te dzieci ochrania. Mama nauczyła mnie modlitwy "Aniele Boży, stróżu mój..." i codziennie wieczorem ją odmawiałam. Wiele razy w moim życiu spotkałam się z sytuacjami, w których odczuwałam, że ktoś się mną opiekuje... Znany wszystkim oławianom ksiądz Kutrowski, który był bardzo szanowany, interesował się parafianami, kilkukrotnie przychodził do mojej mamy prosząc o pozwolenie, aby mnie ochrzcić.
- I co ona na to?
- Była bardzo mądrą i rozsądną kobietą, więc zawsze powtarzała, że absolutnie się na to nie zgadza. Mówiła, że kiedy dorosnę, to sama podejmę decyzję, czy chcę się ochrzcić czy też nie.
- Zdecydowała się pani na ten sakrament?
- Jeszcze zanim w pełni wydoroślałam, oddaliłam się od Kościoła. W tym czasie mogłam już wstąpić do Związku Młodzieży Socjalistycznej, który funkcjonował w szkole i praca w nim wywarła na mnie wpływ. Pamiętam też pewną sytuację, która zaważyła na mojej decyzji i utkwiła mi w pamięci. Obok zakładu fryzjerskiego ojca i matki był sklep ze słodyczami "Bombonierka". Kiedyś tam weszłam i zobaczyłam księży, nie chcę zdradzać ich nazwisk, jak kupują sobie wina, czekolady, pomarańcze... To był czas, gdy wiele rodzin przesiedlano jeszcze do naszego miasta ze wschodu. Repatrianci byli bardzo biedni. Ja pamiętam, że na polecenie mamy wynosiłam z piwnicy dla tych ludzi węgiel czy ziemniaki. W szkole dzieliłam się z potrzebującymi śniadaniem. Jak zobaczyłam, że księża w tym czasie niczego sobie nie żałują, to mnie to skutecznie od Kościoła odrzuciło.
- A może oni właśnie kupowali coś dla potrzebujących?
- Jestem przekonana, że nie. Oni brali te rzeczy dla siebie. To były zbyt małe ilości słodyczy plus alkohol, żeby to miało być rozdane ubogim.
- Wspomniała pani o zakładzie fryzjerskim rodziców...
ROZMOWA W CAŁOŚCI w E-WYDANIU POWIATOWEJ - dostępne POD TYM LINKIEM
Napisz komentarz
Komentarze