(List od czytelniczki w całości poniżej)
Chorować możemy, ale tylko na koronę.
- Myślałam o tym już jakiś czas temu, kiedy słyszałam/czytałam, że są zamykane przychodnie i ciężko skontaktować się z lekarzami, chociażby po to, żeby dostać receptę na leki na chorobę przewlekłą, z którą się zmagamy - pisze do redakcji pani Sylwia z Oławy.
Niestety teraz przekonałam się o tym na własnej skórze, no i niestety jeszcze gorzej, na skórze mojego ukochanego dziecka.
Dzisiejszy ranek, ubieram swojego niespełna 3-latka, patrzę kleszcz na nóżce , brązowy mały potworek, a wokół czerwone koło. Wszędzie wołają (okej, wołali, bo teraz to tylko o jednym słychać), że nie wolno kleszcza usuwać samemu. W zeszłym roku mój starszak miał usuwanego na świątecznej pomocy w Oławie i wisiały nawet plakaty, wydrukowane informacje, że jeśli ktoś sam wyciągnie kleszcza, to "oni" później nic z tym nie zrobią. Okej, dzwonię do szpitala, próbuję i nic. Ubieram nas i jadę.
No i się zaczyna...
Zabezpieczeni jak tylko możemy, dzielnie maszerujemy do jednych drzwi, zamknięte, oklejone taśmą. Patrzę obok sor-u zrobione jest "specjalne" stanowisko, przy którym stoi przemiły Pan strażak. Mówi do mnie "oni tam panią wyśmieją, niech pani kupi w aptece specjalny zestaw i sama wyciągnie. Ale jak już pani jest to niech pani spróbuje".
No dobra, idę z drugiej strony. Pani pielęgniarka wychodziła do samochodu, wracała, drzwi otwarte, brak taśmy,wchodzę do budynku. Drzwi na oścież otwarte do gabinetu. Zza pleców słyszę krzyk owej pielęgniarki, gdzie ja się wybieram, po co przyjechałam i że mam stanąć przed drzwiami i postępować zgodnie z instrukcjami wywieszonymi na drzwiach i zamknięto mi drzwi na zamek przed nosem. Instrukcje mówią: dzwonić do lekarza pod numer taki i taki po teleporadę i żeby dostać się na świąteczną pomoc dzwonić dzwonkiem. No okej, myślę sobie, jestem tu, czekam, na pewno muszę wejść i tego kleszcza wyjąć, dzwonię więc dzwonkiem. Przez drzwi słyszę krzyk pielęgniarki "mówiłam pani, że ma pani postępować zgodnie z instrukcją". Na co odkrzykuję, że przecież to robię! A ona, że nie, że ja mam zadzwonić do lekarza.
Okej, dzwonię. Odbiera oczywiście lekarz mówiący łamanym polskim. I mówi do mnie "pani sobie założy rękawiczki i pani wyciągnie. Niech pani kręci, kręci, kręci tak nawet kilka minut i wyjdzie". Zero więcej pytań, zero informacji.
Jadę do apteki po zestaw do wyciągania kleszczy. Pani farmaceutka w aptece mówi, że z takim małym dzieckiem to powinnam jechać do szpitala i nie wyciągać samemu i jeśli jest czerwone wokół, to powinien dostać antybiotyk. Ledwo powstrzymując łzy opowiadam Pani jak mnie właśnie potraktowano w szpitalu. Od przemiłej Pani farmaceutki uzyskałam więcej informacji niż od lekarza.
Nigdy nie widziałam takiego pustego szpitala i tak pełnych aptek. Człowiek musi radzić sobie sam i oczywiście umawiać się na wizyty prywatne.
Jesteśmy zasypywani informacjami jak to mniejsze i większe przedsiębiorstwa pomagają naszemu szpitalowi. Nawet jedzenie dostarczają. A ja się pytam przepraszam bardzo dlaczego? Pan doktor, który nie przyjmuje pacjentów na świątecznej pomocy dostaje posiłek? Z jakiej racji? Rozumiem dostarczanie posiłków szpitalom zakaźnym, gdzie lekarze walczą dzień i noc z wirusem. Oczywiście! Ale u nas?!
To co się teraz dzieje, to jest jakaś kpina!
Dzieciaczki chorują, robimy zbiórkę pieniędzy. "Przyszedł" koronawirus, szyjemy maski, (które nic nie dają), wspieramy finansowo instytucje. Oddajemy swoje zasoby. A my co dostajemy? Co my mamy?
Zakazy, nakazy, kary, błądzenie we mgle...
(Dane do wiadomości redakcji)
(Rubryka LISTY, POLEMIKI, OPINIE - redakcja nie zawsze zgadza się z opiniami prezentowanymi w listach czytelników)
Z OSTATNIEJ CHWILI:
(pani Sylwia odezwała się jeszcze raz w tej sprawie na FB, nie ukrywając nazwiska): Pozdrawiam wszystkich i przede wszystkim życzę spokojnych i zdrowych świąt. Szkoda, że nie możemy być dla siebie ludzcy, zwłaszcza w tym trudnym czasie. Kleszcz został wyciągnięty w Brzegu. Spod Jelcza jechałam do Oławy, zostałam wręcz wyrzucona, z domu mąż zadzwonił do Brzegu i już przez telefon usłyszał, żeby jak najbardziej przyjeżdżać. A tam pełen profesjonalizm, miło i spokojnie. Mąż i syn w maskach przeszli przez specjalny namiot (wojsko, pomiar temperatury, wypełnianie dokumentów) i zostali przyjęci. Jeszcze nawet zostali przeproszeni, że tak długo to trwa, bo mają dużo pracy. A synek zachwycony, bo był pochwalony za ładną maskę ?. Można? Można!
(Poprosiliśmy o odniesienie się do sytuacji opisanej w liście. Pytania wysłaliśmy do szpitala)
Napisz komentarz
Komentarze