- Do katastrofy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu doszło 26 kwietnia 1986 roku. Kiedy pan się o tym dowiedział?
- Mój kolega, który był kierownikiem stacji chemiczno-rolniczej we Wrocławiu, dowiedział się z Radia Wolna Europa, że coś w tamtych stronach się stało. Był zobligowany do pomiaru skażeń, ale akurat zepsuła mu się aparatura. Zadzwonił do mnie rano, nie pamiętam konkretnie, co to był za dzień, i poprosił, żebym jak najszybciej do niego przyjechał i spróbował uruchomić aparaturę. Byłem już wtedy pracownikiem Laboratorium Izotopowego IUNG w Jelczu-Laskowicach. Okazało się, że sprzęt działał poprawnie, tylko rzeczywiste skażenie radioaktywne było podwyższone. Gdy byłem we Wrocławiu, dostałem telefon od szefa. Powiedział, że mam pilnie wracać do Jelcza-Laskowic. W tym czasie zauważono już radioaktywność w glebie i na roślinach. Wróciłem, sprawdziliśmy próbki dokładnie i wtedy już na 100% wiedzieliśmy, że to nie są żadne błędy. Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej zleciło nam dalsze badania, szczególnie mleka. Baliśmy się przede wszystkim obecności strontu, ale na szczęście go nie było, ponieważ w Czarnobylu doszło do awarii reaktora, więc wyniesiony został cez 137 i jod 131. Jodu się tak bardzo nie obawialiśmy, mimo że on oczywiście jest groźny. Najgorsze jest bowiem skażenie, które wbudowuje się w ciało. Jod się wbudowuje, ale jednocześnie ma krótki półokres rozpadu, trwający osiem dni. To oznacza, że po ośmiu dniach z radioaktywności, którą mieliśmy na początku, zostaje połowa. Po następnych ośmiu dniach jest już jedna czwarta i tak dalej.
- Jak duże było to skażenie na naszym terenie? Czy jego poziom w jakikolwiek sposób zagrażał ludziom?
- Uważam, że nie zagrażał, ale na to trzeba spojrzeć szerzej. Początkowy strach wiązał się z tym, że do katastrofy doszło w momencie, w którym bydło wyszło na pastwiska. Żywiliśmy się jednak głównie tym, co mieliśmy jeszcze z zimy, a ilości radionuklidu pobrane na pastwisku nie były aż tak bardzo duże. Jest jednak pewne "ale". Są osoby szczególnie uwrażliwione na radioaktywność. Według Światowej Organizacji Zdrowia na milion zdarza się kilka takich przypadków. Do tego dochodzą jeszcze dzieci, którym zbytnia radioaktywność również może zaszkodzić. I o tym należało pamiętać. Odpowiadając na pytanie - ogólne skażenie naszych terenów nie było duże i nie stanowiło większego zagrożenia. Zdarzały się w kraju miejsca wyspowe, w których zauważono znaczne podwyższenie radioaktywności. Na Dolnym Śląsku w rejonie Kłodzka.
- A opady promieniotwórcze?
- Faktycznie w przypadku skażeń radioaktywnych zagrożenie stanowi wypadnięcie radioaktywności z chmury, która się przemieszcza. Pierwiastki radioaktywne mogą w takiej sytuacji stanowić jądra okluzji, czyli centrum, na którym nawarstwia się woda, w miarę przesuwania się i zgęszczania wilgotności tworzy kropelkę, aż w końcu zaczyna spadać w postaci deszczu. Gdy taka chmura się przemieszcza, ale nie spadnie z niej deszcz, nie stanowi zagrożenia. My baliśmy się właśnie tego deszczu. Zorganizowana została sieć, która na bieżąco monitorowała skażenia radioaktywne, by w razie ich wzrostu zareagować.
- Profilaktycznie dzieciom podawaliście płyn Lugola.
- Chodziło o to, żeby wysycić tarczycę jodem tak, żeby ten jod z radioaktywnego skażenia nie był przez organizm pobierany. Ta cała sytuacja była dla naszego kraju jak test, który mógł nam pokazać, na ile jesteśmy sprawni w przypadku dużej awarii jądrowej. Nie mieliśmy skażeń, które mogły stanowić zagrożenie dla całej populacji, ale musieliśmy być uważni i pewne działania wdrożyć.
- Władza centralna naciskała w jakiś sposób, by nie rozmawiać o potencjalnych zagrożeniach?
- Tu nie chodziło o jakieś specjalne naciski. Znaliśmy temat i wiedzieliśmy, że jeszcze groźniejsza od skażeń mogłaby być psychoza. Podobnie jest dziś, gdy mierzymy się z pandemią koronawirusa. Nie ma nic gorszego niż ogólna panika, więc chcieliśmy jej uniknąć. Prowadziliśmy szereg pomiarów w ramach sieci, a już po dwóch latach dostaliśmy propozycję wyjazdu na Białoruś, w celu przedstawienia własnych osiągnięć mogących pomóc w likwidacji skażeń radioaktywnych po awarii w Czarnobylu. Pojechałem tam, mogliśmy wymienić doświadczenia i porozmawiać ze specjalistami z różnych krajów, którzy pracowali nad ograniczaniem przejścia skażeń do plonów roślin.
- Prowadził pan tam badania?
- Nie. Głównie chodziło o to, by przedstawić jakie rośliny i gdzie,mogą tej radioaktywności pobierać więcej i jakie są możliwości ograniczenia przechodzenia skażeń.
- A jak wyglądały te badania, które przeprowadził pan w Instytucie Nawożenia i Gleboznawstwa w Jelczu-Laskowicach?
- Badania przeprowadziliśmy w specjalnych wazonach mieszczących 6 kg lub 8 kg gleby, by w końcu przejść do lizymetrów o średnicy 80 cm i głębokości 100 cm. Warunki te były, już bardziej zbliżone do naturalnych. Chodziło o to, by dla różnych warunków glebowych mieć możliwość kontroli pobierania radioaktywności z gleb skażonych przez rośliny. Później te badania zmieniliśmy dla innych potrzeb, na przykład dla pomiaru nagromadzenia się w przesiąkach glebowych herbicydów z oprysków roślin.
Cały materiał można przeczytać w papierowym wydaniu "Gazety Powiatowej", dostępnym również w formie E-WYDANIA
Napisz komentarz
Komentarze