Z Wiesławą Pohoriło, prezesem stowarzyszenia "Tęcza", rozmawia Jerzy Kamiński
- Kiedyś powiedziała mi pani, że żyje w zasadzie tylko po to, aby doprowadzić do stanu, w którym w sposób naturalny będzie pani mogła odejść, a syn nie zostanie bez opieki. Czy ten kompleks to już jest takie miejsce?
- Jeszcze nie.
- Myśli pani o całodobowych domach dla podopiecznych?
- Niech mnie pan nie pyta, o czym myślę, bo ktoś się załamie. Ale powiem tak. Nie przypuszczałam, że mój syn nadaje się do pracy. Być może, gdybym tu nie była, gdyby nie rozmowy, namowy, zachęty, być może by nie pracował. Teraz nie żałuję, że go dałam do pracy. Byłam w sytuacji i tak lepszej niż inni, bo jestem tu na miejscu, a on obok, ale tego się nie da oddać słowami, jak się widzi, że twoje własne dziecko, które w domu nie robiło nic - bo też, nie oszukujmy się, ja nie oczekiwałam zbyt wiele, albo po prostu nie umiałam tego wyegzekwować - teraz robi tak wiele. Czy wcześniej nie chciał, czy nie potrafił - to też trudno powiedzieć. Ale tutaj po tych kilku miesiącach świetnie myje podłogę, daje radę z myciem drzwi, pięknie odkurza, sprząta plac. I z tego wszystkiego autentycznie się cieszy. Że to potrafi. Bo potrafi. A początki były naprawdę trudne.
- Czy po tym wszystkim wasza wzajemna relacja jest na innym poziomie? Zobaczyła pani w nim kogoś innego?
- Ja nie mówię, że jestem dobrą matką. Ja jestem matką nadopiekuńczą. Czyli nie taką dobrą. Bo bym temu mojemu synowi wszystko oddała, wszystko za niego zrobiła. Bo się boję o to czy o tamto. A to bardzo źle. Bo wtedy nie uczy się swojego dziecka samodzielności. Ono się nie uczy na własnym doświadczeniu, bo go nie ma. A dzięki temu, co tutaj się dzieje, mój Marcin jest innym człowiekiem. To już nie ten Marcin, który nie pracował. To jest całkowicie inny człowiek. On już wie, że rano musi iść do pracy.
- A pani musi być z niego bardzo dumna.
- Ja jestem bardzo dumna. Jestem przezadowolona. W tym momencie chciałbym zaapelować do rodziców, którzy mają dzieci upośledzone w stopniu znacznym. Nie bójcie się! Po prostu przyjdźcie i zobaczcie, co u nas jest. Nie mówię, żebyście od razu oddawali nam dziecko do pracy, bo i tak może nie być miejsc, ale przyjdźcie zobaczyć, co robimy, kto u nas pracuje, jak sobie dają radę, jak są szczęśliwi, jak się spotykają po pracy, jak spędzają swój wolny czas. To bezcenne, bo młody człowiek nie siedzi tylko w domu z mamą, tatą czy wujkiem. Gdybym jeszcze raz robiła coś takiego, pracowała nad projektem, to oczywiście zrobiłabym inaczej. Pewnie jak każdy z nas. Na pewno by to było jeszcze większe, bo już w tej chwili jest nam za ciasno. Ale czy teraz jestem spełniona? ROZMOWA w całości dostępna w e-wydaniu gazety TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze