Przypominamy jeden z tekstów, które publikowaliśmy w gazecie "Powiatowej" ramach cyklu "Pierwsi oławianie". Poniżej również bardzo ciekawy wywiad z Józefem Borowikiem
Józef Borowik urodził się w 1920 roku, wychował się w Jagodzinie na Wołyniu. Skończył podstawówkę i jeszcze przed wojną chodził do szkoły rolniczej. Pracował w gminie i do 1939 roku wiódł spokojne życie. Po przyjściu Sowietów zaczęły się kłopoty. - Okupanci ściągali od naszych rolników zboże i inne produkty żywnościowe - opowiada. - Panował straszny głód i ludzie bronili się, żeby nie oddawać wszystkiego. Tak samo robili potem Niemcy. Do Armii Krajowej wciągnął mnie kierownik szkoły Kazimierz Filipowicz. Służyłem w 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Mój pseudonim to "Głowacki".
Źli sąsiedzi
Podczas okupacji niemieckiej nasilały się represje wobec Polaków. Ukraińcy napadali i mordowali polskich sąsiadów, z którymi wcześniej żyli w zgodzie. - W tamtym czasie nie było nocy, żeby nie paliła się jakaś wieś - mówi Borowik. - Ukraińcy chcieli, żeby Polacy jak najszybciej opuścili tamte ziemie. Napadali na nas i palili. Nigdy nie zapomnę tego, co przeżyłem we wsi Ostrówki, do której przybyłem kilka dni po napadzie banderowców. Tam działy się straszne rzeczy, nie do opisania. Po tym, co tam zobaczyliśmy, to razem z bratem przyłączyliśmy się do oddziału partyzantki w lesie.
Pod koniec sierpnia 1943, zamordowano w Ostrówkach ponad 500 osób, w tym kobiety i dzieci. Tylko niektórych rozstrzelano, większość zabijano przy użyciu siekier i młotów. Tamte obrazy prześladują Borowika. - Nie chcieliśmy, żeby przeszło to im bezkarnie - mówi. - Zaglądaliśmy do ukraińskich wiosek, ale nie mordowaliśmy. Jak nasz oddział znalazł u kogoś broń, to stawialiśmy go pod partyzancki sąd. W nocy pełniliśmy wartę, żeby nas Ukraińcy nie napadli. Wioska była dobrze zabezpieczona. Od czasu do czasu robiliśmy wypady, żeby im trochę pomieszać szyki. Tak było do końca wojny. Kiedy okazało się, że Polska będzie za Bugiem, to trzeba było opuścić rodzinne ziemie. Niczego nie żałowaliśmy. Tam nie było przyszłości wśród nieprzychylnych sąsiadów i morderców. Poza tym gnębiłoby nas stale to, że wymordowano sąsiednie wioski.
Więzień
Gdy w 1944 roku ponownie na tych ziemiach pojawili się Sowieci, to represje dotknęły byłych akowców. W sierpniu tego roku NKWD aresztowało Józefa Borowika. - Przesłuchiwali i kazali się przyznać do członkostwa w AK - wspomina. - Wiedziałem, że nie mają obciążających mnie dowodów. Miałem świadomość, co mnie czeka, bo w tym czasie rozstrzeliwali takich jak ja. Wypuszczono mnie w grudniu 1944, w stanie agonalnym... W listopadzie 1945 Sowieci znowu sobie przypomnieli o Borowiku. Schwytano go razem z bratem Pawłem i chciano wysłać do łagru. Szczęściem udało mu się uciec z transportu. Brat jednak trafił na Sybir, gdzie przebywał ponad dwa lata. Po powrocie już nigdy nie odzyskał zdrowia.
Fragmenty wywiadu ze śp. Józefem Borowikiem przeprowadzonego w ramach Historii Mówionej przez Martę Możejko i Piotra Turka /materiał częściowo wykorzystany w cyklu artykułów GP”WO” „Pierwsi oławianie”/
Początek to jest na Wołyniu, tam się urodziłem. Miejscowość pięknie się nazywa – Jagodzin. Piękna, niedaleko Bugu. Gospodarstwa były po jednej stronie, a łąki po drugiej. Jak przyszedł 39. rok, to gospodarstwo zostało pozbawione tych terenów. Trzeba było niestety zacisnąć pasa, bo po tamtej
stronie Bugu, należącej aktualnie do Polski, były łąki i siano dla inwentarza. Dlatego my, jako pokolenie młodsze, odczuliśmy te czasy. Ale trzeba było myśleć o ojczyźnie.
– Wstąpiłem do AK będąc na Wschodzie. Mój kierownik szkoły, Kazimierz Filipowicz, mnie zwerbował. A ja na tamtym terenie miałem już za sobą szkołę rolniczą, trochę już liczący byłem się w środowisku, podczas zaboru rosyjskiego na miejscu byłem sekretarzem Gromadzkiej Rady. Nauczyłem się rosyjskiego, niemieckiego się nie nauczyłem, ale rosyjskiego musieliśmy, bo cała korespondencja, wszystko przychodziło w języku rosyjskim. Czyli trzeba było się nauczyć tego we własnym zakresie. Także Gromadzka Rada to była po prostu, tak jak dziś jest, przypuśćmy, gmina;
ściągali od rolników kontyngenty zbożowe, mięsne. Albo później pracowników Niemcy brali do pracy na wywózkę. To przecież były straszne lata. A oni przecież biedota, bo oni ściągali z naszych rolników, masy tego zboża chcieli, masy dostaw mięsnych chcieli. A ludzie się bronili, ażeby nie odejmować
sobie resztek od swoich potrzeb, a zaspokoić potrzeby tych naszych okupantów. Razem z kierownikiem szkoły jeździliśmy często na narady i załatwialiśmy te różne sprawy miejscowe i kierownik szkoły wciągnął mnie do organizacji Armii Krajowej. Żołnierz z Wołynia. Tu jest spis żołnierzy, tu mnie Pani znajdzie.
M.M – No jest: Józef Głowacki, aresztowany przez NKWD, w sierpniu 44. roku.
J.B –Oni mnie tam chcieli wykończyć. Jakby mnie nie przyszło chorować - bo ja tam byłem konający - to by mnie wykończyli. Doprowadzili mnie do stanu agonalnego. Męczyli, ażebym ja zdradził wszystko, podejrzewali o przynależność. Ale nie, uparłem się, że nie mają na tyle argumentów w
swoich rękach, ażebym ja się przyznał. Bo w tym czasie rozstrzeliwali AK-owców, a więc ja wiedziałem, co mnie czeka. Ale tam jest jeszcze mój brat, Paweł.
M.M – A jest, Paweł. Był dwa lata.
J.B – Łagier.
M.M – Tak, dwa lata, łagier.
J.B – Jak nas razem złapali, to jego wywieźli, a ja uciekłem w tym czasie.
M.M – Daleko go wywieziono ?
J.B – Na Sybir.
M.M – I wrócił stamtąd ?
J.B – Wrócił, ale w stanie niesprawności fizycznej. Mój brat, z którym byliśmy w oddziale. To ja powiem o przynależności, bo tu jest napisana książka. Działalność powojenna żołnierzy 27. wołyńskiej dywizji. Tu jest historia właściwa powojenna, a tu w czasie wojny. Dwie najważniejsze książki mego
życia, za żadne skarby nikomu tego nie dam.
M.M – To jak Pan wstąpił w szeregi Armii Krajowej, ile Pan miał lat ?
J.B – AK powstało w 40. bodajże roku na tym terenie. I prawie od razu wstąpiłem. Bo oni chcieli, aby
Polacy jak najszybciej opuścili te tereny. Palili wioski, napadali i wymordowywali Polaków. Myśmy raz
poszli odwiedzić taką sąsiednią wioskę, Ostrówki. Jak zobaczyliśmy, co oni zrobili z tą wioską, to
myśmy po tym odwiedzeniu tej wioski z miejsca - ja z bratem - poszli do oddziału partyzanckiego z
naszym przełożonym, który konspiracyjnie nas wciągnął do AK. Myśmy poszli do lasu i stanowiliśmy
już taką dywizję z bronią, mimo że tu na co dzień w wioskach i miastach Niemcy urzędowali. A myśmy
byli w lesie.
Żeby nic nie przeszło bezkarnie, to myśmy tak samo zaglądali do ich wiosek. Nie mordowaliśmy, nie
wolno było. W oddziale jak byliśmy z bratem i wymarsz do jakiejś sąsiedzkiej wioski ukraińskiej, to
było tylko złapanie takiego z bronią Ukraińca, którego później oddawało się pod sąd wewnętrzny i
dopiero wtedy...
M.M – Ale wyroki były, prawda ?
J.B – Jak to się mówi, broń strzela, Pan Bóg kule nosi. Sumienia myśmy nie mieli, jak zobaczyliśmy, co
oni zrobili z tej wsi: dzieci powrzucane do studni. W tej książce jest opis, co myśmy w tej wsi widzieli.
M.M – A Pana cała rodzina ? Jaka była historia lat wojennych całej Pana rodziny ? Was było tylko
dwóch braci, czy więcej ?
J.B – Nas było trzech braci i dwie siostry, nas pięcioro było. Ale tylko ja najstarszy i Paweł młodszy, to
myśmy we dwóch byli w tym oddziale partyzanckim, a to młodsze pokolenie było po prostu na naszej
opiece. Myśmy bronili, ażeby nasza wieś nie została przez tych banderowców, Ukraińców, tych
nacjonalistów napadnięta. Pełniliśmy nocne warty. Od czasu do czasu wypad zrobiliśmy, ażeby tam
im trochę szyki pomieszać. Naszym komendantem był kierownik szkoły, pan Filipowicz, on był naszym
dowódcą.
M.M – I cała rodzina jakoś przeżyła te lata ?
J.B – Tak. Tą naszą wieś myśmy zabezpieczyli. Naszą i te sąsiedzkie polskie wioski, a niedaleko były
ukraińskie wioski. Myśmy się przy każdej wsi zorganizowali, więc obroniliśmy i mieszkańcy nie zostali
wymordowani.
A później już ewakuacja Polaków z Ukrainy. Na granicy zrobili, że na Bugu to była Ukraina w tamtą
stronę, a dopiero Polska się zaczyna od Bugu na tą stronę. No to wszyscy z radością opuszczali, wcale
niczego nie żałowali, bo tam strach było zostać.