Z Januszem Romańczukiewiczem - pracownikiem socjalnym Fundacji Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci - rozmawia Jerzy Kamiński
Gdy pracowałem nad wstępem do tego wywiadu, otrzymałem od Janusza mailem parę słów, które mówią wszystko. Już nie trzeba było ani słowa więcej. Oto co napisał:
- Gdy rozmawialiśmy, odeszło kolejne dziecko, Maks. W sobotę skończyłby 4 lata. Pogrzeb był w poniedziałek. Maks trafił do nas prosto ze szpitala, to było dokładnie rok temu przed Wielkanocą. Nie dawano mu szans na przeżycie nawet kilku dni. Wcześniej na tę samą chorobę odeszła jego siostra. Miał też zdrowych brata i siostrę. Wielokrotnie miałem możliwość rozmawiać z ich rodzicami - trzydziestolatkami - tak bardzo dojrzałymi, opanowanymi i pogodzonymi. Po takich wizytach miałem nieodparte wrażenie, że to nie ja jestem dużo starszy. W pogrzebie nie uczestniczyłem, ale miałem z niego szczegółowe relacje. Oprócz rodziny i członków naszego zespołu w pogrzebie uczestniczyli znajomi dzieci. Od oseska do 7 lat. Każde z nich bez strachu podchodziło do otwartej trumny, zostawiało przy niej namalowany przez siebie rysunek przedstawiający wyobrażone miejsce, gdzie teraz może znajdować się Maks. Zapamiętałem wiele róż. Potem jego mama tłumaczyła dzieciom, że jej syn jest obecnie w niebie, z góry patrzy na nich i będzie się nimi opiekował. Zakończył życie tu na ziemi, ale zaczął to lepsze, mówiła.
- Mówicie otwarcie do podopiecznych, że za parę dni umrą, czy komunikujecie to na okrągło, dając złudną nadzieję, że jednak może będzie dobrze?
- Tutaj do każdego podchodzi się indywidualnie. Reagujemy na to, co zastajemy i w jakim kontekście zaczyna wybrzmiewać rozmowa. A nie są to proste rozmowy. Mimo że pracuję już 8 lat w hospicjum, nadal nie jest to dla mnie łatwe. Zresztą, powiedzmy prawdę, nikomu nie jest łatwo. Owszem, jesteśmy obyci ze śmiercią, ale czy pogodzeni?
- Mówisz im o "odchodzeniu", czy raczej wprost o tym, że umrą?
- Jestem częścią hospicjum, więc jeśli dziecko ma taką potrzebę i chce ze mną porozmawiać, oczywiście rozmawiam, ale to nie jest moja rola, tylko bardziej psychologa, lekarza, pielęgniarki. Ale jeśli już się taka rozmowa przydarzy, rozmawiam językiem dostosowanym do poziomu dziecka. Nie ma jednego sposobu, każde dziecko inaczej taką rozmowę odbiera i inaczej komunikuje swoje potrzeby.
- Jakie jest najgorsze pytanie, które usłyszałeś, a na które nie potrafiłeś odpowiedzieć?
- Ja z takim pytaniem się nie spotkałem, natomiast na odprawach padają często ze strony medyków informacje, że jakieś dziecko pytało, jak dokładnie będzie wyglądała jego śmierć, jak to się będzie działo. Oczywiście tutaj też nie ma jednej odpowiedzi, bo w zależności od choroby jest różnie. Każda śmierć będzie wyglądała inaczej. Inna jest przy mukowiscydozie, inna przy nowotworach, a jeszcze inna przy chorobach genetycznych. Od zaśnięcia, poprzez duszenie się... Trudno opowiadać, bo każdemu normalnemu człowiekowi takie opisy nie przychodzą łatwo.
- A często płaczesz z nimi?
- Staram się, chociaż to nie jest łatwe, w czasie pobytu tam zachowywać się w miarę spokojnie, choć nie zawsze się udaje. Natomiast po wyjściu - zdarza się, że są łzy.
- Czy dziecko, które trafia do hospicjum, musi umrzeć?
- Tak jest zwykle, ale nie zawsze. Mieliśmy kilka swego rodzaju cudów. Były dzieci, które już były w ostatnim okresie, wszystko było dla nich równią pochyłą, ale zdarzyło się po drodze coś, co spowodowało, że nagle zaczęły w miarę normalnie funkcjonować, wróciły do żywych.
- "Zmartwychwstanie"?
- To określenie byłoby nadużyciem, ale coś w tym jest. Takich przypadków mamy kilka. Mieliśmy np. dziecko z guzem mózgu, w tej chwili to już dwudziestokilkuletnia Natalka, która kończy studia.
- Była źle zdiagnozowana czy choroba się cofnęła?
- Nie wiemy, co się stało. To był guz mózgu, który się rozwijał i nagle wszystko się wycofało. Dalej jest osobą niepełnosprawną, porusza się na wózku lub przy pomocy balkonika, ale funkcjonuje, żyje. Następnym przypadkiem była Weronika, która trafiła do nas tuż po urodzeniu z ciężką wadą serduszka. Jako że nie wykonano zabiegu na płodzie, po urodzeniu trzeba było odczekać pewien okres, aby dziecko nabrało masy ciała. Pierwsze zabiegi odbyły się w trzecim miesiącu, a ostatni z serii ratujących życie w wieku 2 lat. Sytuacja się na tyle unormowała, że po tym zabiegu mogliśmy ją spokojnie wypisać. Obecnie chodzi już do szkoły, choć co pewien czas wymaga kolejnych ingerencji specjalistów. Z tą rodziną mam kontakt do dziś, a jej siostrę i brata zabieram ze sobą do Lubiatowa. Mamy też przypadek 12-latki w śpiączce, która trafiła do Kliniki Budzik, gdzie została wybudzona, a teraz wszystko wskazuje na to, że rehabilitacja, dbałość rodziny i jej pomoc spowodują, że wróci może nie do pełnego funkcjonowania, ale w ogóle do funkcjonowania. Takich niezwykłych powrotów do żywych było kilka.
- Jak to sobie tłumaczysz? Siłą wyższą, przypadkiem, niekompetencją, nieudolnością? Czy sobie nie tłumaczysz, tylko po prostu przyjmujesz? ROZMOWA W CAŁOŚCI W E-WYDANIU TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze