Opowiada mieszkanka wsi w gminie Jelcz-Laskowice: - Tego dnia raz wezwałam policję do męża, bo uderzył mojego tatę i uszkodził mu z przodu zęby, więc musiałam pojechać z nim na SOR. Przyjechali, zakuli męża w kajdanki i zabrali. Miał 3 promile alkoholu we krwi. To było około godziny 15.00. Niestety, już o drugiej w nocy wrócił i zaczął się dobijać do drzwi, chociaż policjanci, którzy go zabrali, zapewniali mnie, że posiedzi w izbie zatrzymań, więc spokojnie mogę wracać do domu. Powiedzieli mi to na SOR-ze, gdzie przyjechali z moim mężem chyba po to, aby załatwić jakieś formalności wynikające z obostrzeń epidemiologicznych. Poprosili nawet, bym chwilę zaczekała i nie wchodziła do szpitala, aż go stamtąd nie wyprowadzą, by nie doszło do jakiegoś niepotrzebnego zamieszania. Byłam bardzo zaskoczona, że w nocy go wypuścili. Wyjątkowo spała u mnie siostra. Uznała, że mogę potrzebować pomocy, bo byłam bardzo zdenerwowana, a w domu były przecież jeszcze moje dzieci - 2,5-letnia córeczka i 5,5-letni synek. Nigdy wcześniej nie dochodziło do aż takiej przemocy, żeby leciała krew, dlatego byłam wyjątkowo roztrzęsiona. Gdy usłyszałam stukanie do drzwi w środku nocy i zobaczyłam, że to mąż, nie wpuściłam go. Znów wezwałam policję. Przyjechali w ciągu kilku minut. Nie było go przy drzwiach, ale gdy zobaczył, że przyjechali i otworzyłam im drzwi, żeby porozmawiać, też podszedł. Tym razem policjanci uznali, że nie jest agresywny, więc nie ma podstaw, by go zabrać. Bałam się, bo nie wiedziałam, co zrobi, gdy odjadą. Poprosiłam więc, żeby sprawdzili, czy nie jest pijany. Sprawdzili. Miał 0,6 promila. Zapytałam, jak to możliwe, że go wypuścili w takim stanie. Usłyszałam, że gdy opuszczał izbę, to był trzeźwy, więc musiał wypić coś w drodze powrotnej do domu. Zaprzeczył, a później przestał się zupełnie odzywać. Stał wyprostowany jak struna i czekał na rozwój sytuacji. Policjanci stwierdzili, że to jego dom, więc ma prawo tu mieszkać, a ja mam obowiązek go wpuścić. Byłam tak zdenerwowana, że nie miałam siły dyskutować i wyjaśniać, że to nasz wspólny dom, że owszem, teraz jest spokojny, bo obok stoi dwóch policjantów, ale nie wiadomo co będzie, gdy odjadą? Widziałam, że nie uzyskam pomocy. Że go nie zabiorą. Nie wiedziałam, czy pójdzie grzecznie spać, czy będzie się awanturował. Uznałam, że w tej sytuacji to ja muszę opuścić dom. Po tym, co zrobił mojemu ojcu, nie chciałam narażać siostry. Nie chciałam też, żeby dzieci były świadkami kolejnej awantury. Poprosiłam policjantów, by poczekali, aż się spakuję. Zaczekali. Wyjęłyśmy z siostrą z łóżek śpiące dzieci i przeniosłyśmy je do samochodu. Na szczęście się nie obudziły. Wsiadłyśmy do samochodu i pojechałam do rodziców. Mieszkamy tam od kilku tygodni. A mąż? Został w domu i jestem pewna, że funkcjonuje jak dotychczas. Nie. To nie była pierwsza interwencja policji w naszym domu. Od stycznia, czyli od kiedy przeprowadziliśmy się do gminy Jelcz-Laskowice, czwarta. Pierwszy raz jednak doszło do sytuacji, że polała się krew. Wcześniej wzywałam policję, bo... mąż ma problem z alkoholem. To zaczęło się chyba jeszcze przed naszym ślubem, ale się z tym ukrywał. Później pracował na stanowisku kierowniczym, więc tłumaczył to spotkaniami, bankietami itp. Z czasem było coraz gorzej. Przestał się ukrywać i tłumaczyć. Zwykle nie był agresywny, chociaż zdarzało się. Pierwszy raz mnie uderzył, gdy byłam w zaawansowanej ciąży z córeczką. Wybaczyłam. Wcześniej dochodziło do kłótni, przepychanek i gróźb słownych. Groził, że mnie załatwi albo zrobi coś sobie. Usprawiedliwiałam go przed sobą. Wmawiałam, że to moja wina. Że coś nie tak powiedziałam, że nie tak się zachowałam i starałam się zapomnieć, chociaż on nawet nie przepraszał, ale... chciałam żyć normalnie. Żeby dzieci miały dom i rodzinę. Gdy córka miała pół roku, podczas awantury zaczął mnie dusić. Próbowałam zadzwonić na policję. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłam wybrać numeru. Wtedy wykręcił mi rękę i powiedział, że przeze mnie zwolnią go z pracy. Znów odpuściłam. Przez alkohol dwa razy miał zdarzenie drogowe. Jedno w ubiegłym roku w Jelczu-Laskowicach. Omal nie zginął. Miałam nadzieję, że te różne sytuacje życiowe - narodziny córki, budowa domu, nawał obowiązków i przeprowadzka, ten wypadek - coś zmienią. Że nastąpi punkt zwrotny. Że tak, jak obiecywał, przestanie pić i pójdzie się leczyć. Niestety. Gdy w końcu stracił pracę i przyszła pandemia, praktycznie cały czas był pijany. Na początku tego roku postawiłam mu ultimatum. Poszedł na leczenie zamknięte. Cztery dni po powrocie z ośrodka odwykowego znów się upił.
W Dniu Kobiet zrobiłam sobie prezent. Pierwszy odważny krok. Zadzwoniłam do mamy i poprosiłam, by znalazła mi adwokata, bo już dłużej nie dam rady i muszę się rozwieść. Dlaczego sama tego nie zrobiłam? Bałam się, że mimo wszystko nie znajdę w sobie tyle siły. Poza tym musiałam w końcu komuś o tym otwarcie powiedzieć. Rodzice domyślali się, że mój mąż pije, ale ja unikałam tematu. Nie skarżyłam się, więc nie naciskali, nie wtrącali się. Czasem w rozmowach próbowali coś sugerować, ale to było moje życie i moje decyzje. Ponieważ mąż tak często miał długie ciągi, praktycznie cały czas mi pomagali w ogarnięciu domu i dzieci. Tego dnia mój tata przywiózł dla nich trampolinę. Zaczęliśmy razem ją rozkładać, bo mąż jak zwykle leżał pijany. W pewnym momencie się obudził i ledwo stojąc na nogach uznał, że chyba czas iść po synka do przedszkola. Powiedziałam, że w takim stanie może o tym zapomnieć. Tato też zaprotestował i wtedy właśnie dostał w zęby.
Przy żadnej z podejmowanych interwencji nikt z policjantów nie powiedział mi, że jest coś takiego jak "niebieska karta", którą mogę założyć mężowi. Kiedyś ja o tym wspomniałam, ale... może zrobiłam to zbyt nieśmiało, może brakowało w tym przekonania - zwykle najbardziej zależało mi na tym, by załagodzili sprawę, do której w danym momencie ich wezwałam - więc może nie zrozumieli moich intencji, chociaż dzisiaj już wiem, że to oni powinni być opieką dla mnie. Oni powinni pokierować sprawą tak, by chronić mnie i moje dzieci. Widząc co się dzieje, powinni pomóc i wskazać rozwiązania, ale tego nie zrobili. Dopiero dyrektorka przedszkola podjęła temat. Policjanci nie pomogli też, gdy mąż wrócił tamtej nocy do domu, chociaż dzisiaj wiem, że mogli. Bałam się, nie wiedziałam, jak mąż się zachowa, gdy odjadą, a mimo to uznali, że nie jest agresywny, więc może zostać w domu. Chociaż nic złego nie zrobiłam, to ja razem z dziećmi musiałam w środku nocy opuścić własny dom. Czy czuję do nich żal? Cóż, teraz już wiem, że jest odpowiedni przepis, który ma chronić ofiarę przemocy w rodzinie. Tak, w końcu do mnie dociera, że jestem ofiarą przemocy. Czuję więc żal, że tamtej nocy w ogóle wypuścili go z izby zatrzymań. Chyba wiedzieli, za co go tam zamykali? Co na to policja? ARTYKUŁ W CAŁOŚCI w e-wydaniu - dostępne pod TYM LINKIEM
Napisz komentarz
Komentarze