Takie wielkie i ciężkie płyty można zobaczyć na drodze dojazdowej do ZGO w Gaci, na ul. Polnej w Oławie, na osiedlu Nowy Górnik, na skrzyżowaniu Paderewskiego z Iwaszkiewicza i w paru innych miejscach. Niedawno mieszkańcy osiedla Sobieskiego apelowali o likwidację tych płyt. Skąd się ona w ogóle tam wzięły?
*
Początek lat 90. to były piękne, dziwne i bardzo ciekawe czasy - pierwsze lata po odzyskaniu wolności przez nasz kraj, samorząd dopiero się tworzył i zdobywał doświadczenie w samodzielnym rządzeniu miastami i gminami, Polskę powoli opuszczały wojska radzieckie.
Wtedy właśnie, w kwietniu 1992 roku, Rada Miejska Oławy jednogłośnie zadecydowała o kupnie od Rosjan około 3 tys. płyt betonowych z lotnisk, a dokładniej z pasów manewrowych, głównie z lotniska w Krzywej. Jak tłumaczył ówczesny wiceburmistrz Oławy Józef Łoś, to miała być okazja, miasto tylko na tym może zyskać, bo płyty są w okazyjnej cenie i dzięki nim będziemy mogli szybko i tanio budować drogi osiedlowe.
Brzmiało to pięknie, bo drogi faktycznie były miastu potrzebne. Nikt jednak nie zwrócił uwagi, że w tamtym czasie Rosjanie, opuszczający Polskę po kilkudziesięciu latach okupacji, bez skrupułów wyzbywali się wszystkiego, co tylko dało się spieniężyć - i to bez względu na to, czy mieli do tego prawo czy nie. Oni, przyzwyczajeni, że zawsze mają prawo, nie zwracali na to uwagi.
Gazeta "Słowo Polskie" cytowała wtedy cyniczną wypowiedź rosyjskiego generała Brezguna: - Gdyby nie było paserów, nie byłoby też złodziei.
Po podpisaniu przez Wałęsę i Jelcyna porozumienia moskiewskiego, gdzie mowa była o tzw. opcji zerowej, czyli wszelkie nieruchomości pozostałe po tymczasowym stacjonowaniu wojsk radzieckich w Polsce miały przejść na własność Skarbu Państwa, rosyjscy generałowie mówili otwarcie: - Skoro nie chcecie od nas urządzeń lotniska kupić, to wywieziemy stąd wszystko i nie pozostanie wam nic, co nadawałoby się do użytku.
W takiej atmosferze władze samorządowe Oławy dostały propozycję, aby kupić te lotniskowe płyty. Pal diabli, czy one naprawdę były nam potrzebne, i to akurat na drogi osiedlowe, bo teraz trudno byłoby to rozstrzygnąć. Choć ówczesna opozycja przestrzegała, że płyty są tak ciężkie (30 cm zbrojonego betonu), że gdy się je położy, w razie remontu czy instalacji jakichś rur potrzebny będzie specjalistyczny dźwig do ich podniesienia, wtedy jednak wszystkim radnym wydało się to wyjątkową okazją. Było tylko drobne "ale". Otóż Rosjanie nie mieli prawa sprzedawać Oławie tych płyt, wyrwanych z lotniska, bo one prawnie należały do Polski. Zachowali się więc jak swojski Zagłoba, który chciał darować Szwedom Niderlandy, które... nie były nasze. Gdy więc na początku sierpnia 1992 roku lotnisko w Krzywej tamtejszy wojewoda przejął na poczet Skarbu Państwa, część płyt, które miały trafić na oławskie drogi, zatrzymano jako mienie państwowe, którym Rosjanie nie mieli prawa dysponować. Do Oławy zdążyło już wtedy dotrzeć około 2 tysięcy płyt z lotnisk w Krzywej i w Żaganiu. Władze samorządowe Oławy ustami Józefa Łosia początkowo buńczucznie twierdziły, że "sprawa jest czysta i nie ma się czego obawiać", zarzucały gazecie, która to opisywała, brak obiektywizmu, wkrótce jednak rozpoczęła się prawdziwa batalia o płyty, które już były w Oławie, i za które wszyscy mieszkańcy zapłacili pieniędzmi z miejskiego budżetu.
Ostatecznie prokurator złotoryjski badający sprawę nie dopatrzył się w niej ustawowych znamion czynu zabronionego, czyli "nasi" nie popełnili przestępstwa, działając w dobrej wierze i nie zdając sobie sprawy z prawnego stanu faktycznego płyt, poza tym przyjęto, że działali dla dobra publicznego.
Nie zmieniło to jednak oceny całości. Rosjanie nie mieli prawa sprzedawać tych płyt, więc prokurator nakazał wszystkie płyty przekazać wojewodzie zielonogórskiemu. Tyle tylko, że Oława już zapłaciła za nie stronie radzieckiej ponad 1,3 mld ówczesnych zł (przed denominacją), poniosła też ogromne koszty związane z demontażem, załadunkiem i transportem (ponad miliard ówczesnych złotych). Żeby łatwiej to wszystko ocenić, przeliczmy te pieniądze według obecnej wartości. Wtedy było to około 5% miejskiego budżetu, czyli dziś - przy budżecie około 200 mln zł - chodziłoby o mniej więcej 10 mln zł. Tyle wtedy wydaliśmy na coś, czego formalnie nie kupiliśmy, bo sprzedający nie miał do tego czegoś prawa.
Szykowała się naprawdę potężna afera. Pomińmy szczegóły śledztwa, podczas którego Rosjanie dowodzili, że płyty lotniskowe nie są "nieruchomością", choć połączone z innymi stanowiły przecież część składową lotniska. Ważne, że uruchomiono wiele autorytetów, aby dopiero co utworzony samorząd lokalny nie skompromitował się doszczętnie w roli pasera, i to podczas transakcji z generałami armii radzieckiej, zwłaszcza że na jaw wychodziły coraz to nowe fakty. Choćby to, że wiele ustaleń prowadzonych było "na gębę" - władze oławskie nie dysponowały dokumentem, zezwalającym na tę transakcję, a zaufanie do drugiej strony było tak wielkie, że dyrektor ówczesnego Zakładu Zieleni Miejskiej, zajmujący się transportem płyt do Oławy, zostawił nawet Rosjanom na lotnisku firmową pieczęć, żeby nie musieć utrzymywać tam swojego człowieka (pieczęć była potrzeba do stemplowania listów przewozowych).
Władze miejskie oczywiście złożyły zażalenie na postanowienie złotoryjskiej prokuratury, ale Prokuratura Wojewódzka w Legnicy nie uwzględniła go, podtrzymując tym samym decyzję o konieczności oddania płyt wojewodzie legnickiemu.
W tej sytuacji konieczne było działanie polityczne, i to na odpowiednim poziomie. W sprawę zaangażowali się ówczesny wojewoda wrocławski Janusz Zaleski wraz z przewodniczącym Sejmiku Samorządowego profesorem Leonem Kieresem, którzy podjęli się roli mediatorów.
Ostatecznie, dzięki przychylności wojewody legnickiego, płyt nie musieliśmy oddawać. Strony ustaliły, że Legnica w imieniu Skarbu Państwa odstępuje od egzekwowania od Oławy zwrotu płyt lub ich równowartości pieniężnej, zaś pismo kierownika Urzędu Rejonowego w Legnicy domagające się zwrotu od Oławy dowodów rzeczowych (czyli właśnie płyt) uznano za bezprzedmiotowe.
Pomijając całą lokalną politykę, jaka przy okazji była uprawiana przez ówczesną opozycję w Radzie Miejskiej oraz same władze samorządowe, reprezentowane wtedy przez burmistrza Oławy Janinę Stelmaszek i przewodniczącego Rady Miejskiej Waldemara Wiązowskiego, fakty są takie - od tamtej pory mieliśmy w Oławie parę tysięcy wielkich i ciężkich betonowych płyt lotniskowych, których nie kupiliśmy (choć pieniądze wydaliśmy), a zostały nam one darowane w imię "dobrej i zgodnej współpracy administracji rządowej i samorządowej w zakresie poprawy warunków bytu społeczności poszczególnych regionów kraju", jak zapisano w marcu 1993 roku w protokole spotkania w sprawie "realizacji postanowienia prokuratury o przekazaniu 1930 płyt betonowych, składowanych w Oławie, wojewodzie legnickiemu".
Czy te płyty były nam wtedy naprawdę potrzebne? Czy faktycznie przyśpieszyły powstawanie dróg osiedlowych w Oławie? Czy korzystanie z tych istniejących dróg czy ich odcinków jest dziś komfortowe i spełnia obecne wymagania? Na te pytania odpowiedzcie sobie już sami - drodzy Czytelnicy - choćby spacerując po nowym oławskim cmentarzu przy ul. Ofiar Katynia, czy odwiedzając osiedle Nowy Otok.
Tekst i fot. Jerzy Kamiński [email protected]
Napisz komentarz
Komentarze