Wiele ciepłych słów padło pod adresem Edwarda ze strony księdza, przedstawicieli władz miejskich, ale przede wszystkim rodziny. Wielkie wzruszenie wywołał zwłaszcza tekst odczytany przez wnuczka, w którym dziękował Dziadziowi za czas, za przyjemności, za naukę, za drobiazgi, dzięki którym będą wspominać Go jako dobrego i ciepłego człowieka.
A to fragment mowy, jaką w imieniu "rodziny redakcyjnej" na pogrzebie wygłosił Jerzy Kamiński:
- Drogi Edwardzie, właściwie to można się było tego spodziewać, choćby z racji wieku, że przyjdzie nam się tak pożegnać. Nie było to pewne, ale wielce prawdopodobne. I tak się stało. To jednak wcale nie znaczy, że jest nam teraz lżej... Bo relacje, jakie w dużej mierze dzięki Tobie były w redakcji, to nie były relacje czysto zawodowe, bardziej przyjacielskie, ludzkie, a nawet rodzinne. To Ty zawsze pamiętałeś o Dniu Kobiet, o naszych imieninach, rocznicach. Pytałeś o to, jak się czujemy, jak tam żona, mąż, dzieci, wakacje... Byłeś najstarszy, więc dla nas jak ojciec, a nawet dziadek. A my dla Ciebie jak dzieci albo - co powtarzałeś - jak wnuczęta. Dzięki takim relacjom mogliśmy sobie wiele powiedzieć, a byliśmy razem przecież ponad 30 lat. Może nie wszystko powiedzieć, ale wiele... Kiedyś dałeś mi wiersz i prosiłeś, abym nikomu go nie pokazywał. To było w 2006 roku, czyli 15 lat temu. Wtedy schowałem ten list do torby i przez 15 lat nosiłem codziennie do pracy, bo nie wiedziałem, co z nim zrobić. Oczywiście wciąż tego listu nie upublicznię, bo jest zbyt intymny, Myślę jednak, że dziś jest dobra okazja, aby przeczytać z niego cztery linijki. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, a te cztery linijki mogą być dzisiaj ważne dla Twoich najbliższych, dla rodziny:
Mamy swe dzieci oraz wnuczęta.
I to rzecz pierwsza, największa, święta.
Jesteśmy dumni z tego, co było,
ale los sprawił, że się skończyło...
Edward to była solidna firma, człowiek z innej epoki, facet, który jak obiecał, że coś napisze, to słowa dotrzymywał. Jak sobie postanowił, to zrobił. Ta jego obowiązkowość, lojalność przeszła do gazetowych legend i anegdot. Kiedyś, gdy odpowiadał za korektę, na pierwszej stronie pojawił się paskudny błąd. Co wtedy zrobił?. Wsiadł na rower z długopisem w ręku i objeździł wszystkie kioski w Oławie, by zamazywać źle napisany wyraz. To się nazywa odpowiedzialność za słowo! Już nigdy nie będziemy mieli takiego Korektora.
Oczywiście czasem przesadzał. Gdy drukowaliśmy moje teksty o tzw. "objawieniach oławskich", Edward tak się rozpędził, że poprawiał... orędzia Matki Boskiej. Żartowaliśmy potem, że teraz żaden tekst nie jest mu straszny, skoro ośmielił się poprawiać nawet Matkę Boską.
Ta jego niezwykła lojalność i obowiązkowość objawiały się do końca. Kilkanaście dni temu, gdy już był na noszach i jechał ostatni raz do szpitala, poprosił córkę, Gosię, aby wysłała mi esemes z informacją. Nie, nie było tam nic o tym, że się boi, że nie wie, co to dalej będzie, że coś boli... Nie. Martwił się tym, że nie zdąży napisać kolejnego felietonu do gazety. A robił to od trzydziestu lat i nigdy nie zawiódł.
Oczywiście w ostatnich tygodniach miał świadomość, że te jego teksty są coraz słabsze, jak jego zdrowie, ale prosił, abyśmy je jednak publikowali. To trzymało Go przy życiu. Gdy nie będzie w gazecie mojego felietonu - mówił - to będzie oznaczało koniec.
W połowie sierpnia ukazał się pierwszy numer gazety bez felietonu Edwarda. Parę dni potem odszedł na wieki. Dlatego dzisiaj, gdy tu wszyscy stoimy nad Twoim grobem, Edwardzie, i każdy wspomina Cię zapewne nieco inaczej, to my piszemy Twój ostatni felieton. Mam nadzieję, że odczytasz go gdzieś tam, gdzie teraz jesteś....
A gdyby na polskich cmentarzach można było wznosić toasty, i było czym, powiedziałbym zgodnie z naszym redakcyjnym zwyczajem, zmienionymi nieco słowami Tadeusza Konwickiego:
Dzień za dniem powoli mija, coraz dłuższa życia szyja.
Płaczą dziś Wszyscy Święci - cześć Edwarda Pamięci!
Napisz komentarz
Komentarze