Fragment:
Dawno temu, kiedy jeszcze nikomu nie śniły się dostępne wszystkim maszyny chłodnicze, do produkcji lodów Krawczyńscy wykorzystywali lód z rzeki. Nie, nie jadło się go. Robiono tak, jak przed wojną. Dobrze tłumaczy ten proces Maria Ochorowicz-Monatowa w "Uniwersalnej Książce Kucharskiej", wydanej we Lwowie i Warszawie w 1926 roku:
"Do robienia lodów najpraktyczniejsze są maszynki sprzedawane w handlach z fabryki Shepard`s Lightning; na wsi kto nie ma maszynki, może przyrządzać lody w puszce cynowej, którą wstawia się w kubełek drewniany, ze szpontem u dołu do spuszczania wody z topniejącego lodu. Należy porąbać lód w drobne kawałki, (...) przesypując grubo solą, której nie należy żałować. Sól bowiem obniża temperaturę, a od tego zależy ścisłość i udanie się lodów".
Jak to w oławskiej praktyce wyglądało, tłumaczy Jerzy Krawczyński. Opisuje, bo niestety żadnych zdjęć z tego okresu nie ma. Trzeba sobie wyobrazić: - Ojciec miał maszynę do lodów, która je kręciła. Kopyścią się mieszało. Pas transmisyjny szedł i nakręcał to wszystko, obracając kocioł miedziany, taki gruszkowy, do którego wlewało się kompozycje z mleka i jajka. Wokół kotła była przestrzeń na jakieś 15 centymetrów, gdzie się wsypywało ten lód z rzeki. Na to szła sól, co wytwarzało solankę. Mieszanka dostawała tzw. minus, czyli topiący się lód był jeszcze zimniejszy i zamrażał to, co w środku.
Sól obniża temperaturę topnienia, przesuwając punkt krzepnięcia wody z zera stopni (zwykła woda) do około minus dwudziestu (woda z solą). Gdy dodamy soli, a lód zaczyna się topić, całość dodatkowo się ochładza. Oto tajemnica przedwojennej lodówki, wykorzystywana z powodzeniem - jak widać na przykładzie Krawczyńskich - także długo po wojnie.
- Ponieważ lód się topił i było dużo wody, dołem się ją spuszczało - kontynuuje opowieść pan Jerzy. - A jak już cały się stopił, sypało się następną porcję, a na to znów sól. Średnica kotła u ojca miała prawie pół metra. Pamiętam dobrze całe urządzenie, bo wciągnęło bratu rękę i ją złamało.
No dobrze, ale skąd ten rzeczny lód? Trzeba było przywieźć w środku zimy z rzeki Oława albo z jej młynówki, czyli odnogi biegnącej do młyna stojącego przy dzisiejszej ulicy Sienkiewicza. Samej młynówki już dawno nie ma, zasypano ją budując Miasteczko Ruchu Drogowego. Według Lesława Mazura, lód pozyskiwano też z największego stawu w miejskim parku.
Lód cięło się piłą na kostki wprost na zbiorniku, który wtedy najczęściej zimą zamarzał aż do dna. Potem hakami wrzucało się na wóz konny, którym wynajęci wozacy zawozili lodowe bloki do zamku.
- Bo lód trzymaliśmy w lochach oławskiego zamku, które ojciec wynajmował od miasta - tłumaczy Jerzy Krawczyński. Te lochy zresztą do dziś istnieją, tylko po śmiertelnym wypadku w latach 90. zasypano je piaskiem, żeby już nikt więcej nie próbował się tam dostać. - Lód spuszczało się na słomiane maty, którymi lochy były wyłożone. Potem takimi samymi matami okrywało się z góry. Trzeba było tyle nawozić wozów z lodem, żeby wystarczyło na całe lato.
Według Lesława Mazura "żeby wystarczyło" znaczy około 20 furmanek.
Jest takie słynne zdjęcie wozaków wożących lód na potrzeby Krawczyńskich - ukazało się w albumie Lesława Mazura. Na zdjęciu obok furmanki widać dwóch młodziutkich chłopców, patrzących wprost w obiektyw. To Jerzy (ten z lewej, w kożuszku) z Markiem.
W lecie było nieco inaczej. Stefan Krawczyński miał wózek na dwóch drewnianych kołach. Na dyszel kładło się bryłę lodu i wieziono na Brzegową, gdzie wrzucano ją do piwnicy. To stara kamienica, więc lód obłożony słomą doskonale się trzymał.
Lodówki pojawiły się w cukierni dopiero w drugiej połowie lat 60.
*
Na fot. niżej Jerzy Krawczyński pokazuje jeden termosów, w którym przechowywano lody. Na pozostałych zdjęciach obaj bracia Marek i Jerzy sprzedają lody - lata 80.
Napisz komentarz
Komentarze