- Punkt w Ośrodku Kultury otwarto dwa miesiące temu (właśnie zakończył działalność). Pani jest tutaj od początku?
- Od pierwszego marca. Byłam w pracy, wtedy się dowiedziałam, że Urząd Miejski otwiera taki punkt i w godzinach popołudniowych wraz z pracownikami urzędu i Ośrodka Kultury zaczęliśmy przygotowywać to miejsce.
- Pracuje pani w Urzędzie Miejskim?
- Tak. Pracuję jako podinspektor ds. kontroli wewnętrznej i nadzoru właścicielskiego.
- Punkt wydawania darów to inny świat. Przede wszystkim wolontariat. Trudno było przyzwyczaić się do nowego wyzwania?
- Od razu w to weszłam, bo było bardzo dużo pracy, ale to nie tylko ja - wszyscy pracownicy urzędu się angażowali, nie było wyjątków. 1 marca otworzyły się tutaj drzwi i była pusta sala, więc to wszystko, co nazbieraliśmy od momentu wybuchu wojny (chodzi o wszystkie akcje charytatywne, m.in. tę organizowaną w Rynku z ekipą HELP), to zaczęliśmy znosić, układać, sortować, sprawdzać terminowość żywności, bo niespodzianki też się zdarzały. Dary przynosiło bardzo dużo różnych ludzi.
- Widziałam w internecie na profilach organizatorów podobnych akcji w całej Polsce, że niektóre dary wręcz szokowały, bo były takie z datą 1986, czy z lat 90.
- U nas aż tak nie było. Co prawda zdarzała się pościel, nigdy nie używana, w oryginalnym opakowaniu, ale to była pościel, którą ja jeszcze pamiętam z czasów moich dziadków, taka z papierowymi guzikami. To były "nówki", tyle że z dawnych lat i wiadomo, że ten materiał po takim czasie leżenia już nie jest wytrzymały.
- Niezbyt się więc to nadawało, żeby przekazać potrzebującym. Co się z tym działo?
- Weryfikowaliśmy wszystko - ręczniki, pościele, koce, kołdry, poduszki. Ocenialiśmy to swoją miarą. Oczywiście nie było tak, że nie przekazujemy dalej, bo już było używane. Sprawdzaliśmy, czy to są czyste rzeczy i czy nadają się do ponownego wykorzystania. To, co się nie nadawało dla ludzi, nie zmarnowało się, zostało przekazane dalej.
- Dla zwierząt?
- Tak. Wszystko co się nie nadawało zostało przekazane do schroniska. Dzięki temu oławskie schronisko ma zapasy. Dodatkowo wrocławskie otrzymało kilka worków z kocami i ręcznikami. Staramy się, żeby nic się nie zmarnowało.
- W pierwszych dniach odzew pomocowy był przeogromny, w redakcji przez kilka dni wręcz non stop odbieraliśmy wiadomości na FB od osób, które chcą coś przekazać lub organizować zbiórki. Wiem, że u was też tak było. Zszokowało was to?
- To było wspaniałe. Może nie byłam wtedy zszokowana, ale teraz jestem, kiedy widzę osoby, które od tamtego dnia do tej pory przychodzą! To nie była jednorazowa pomoc, oni cały czas coś przynoszą. To są osoby, które przychodzą dwa razy w tygodniu. Pojawiają się rano i pytają co dzisiaj potrzeba, ja mówię, one idą do sklepu i za chwilę wracają z darami.
- Kilka dobrych dusz, które są w tym non stop.
- Tak.
- Ale coraz głośniej krzyczą, szczególnie w internecie, ci, których ta pomoc kłuje w oczy. Mówią, że już dość, że za chwilę Ukraińcy staną się tutaj ważniejsi niż Polacy, że wszystko się im oddaje... Pani też to na pewno zauważa.
- Niestety, też to czytam. Staram się na to nie reagować, ale myślę, że każdy z nas tak się przyzwyczaił do wszelkich wygód, że trochę zatraciliśmy takie podstawowe ludzkie wartości. Wydaje mi się, że jakby na nas tak kilka bomb spadło, to może byśmy zrozumieli, co oni czują. Większość z tych uchodźców potrzebuje pomocy, ale nie na tak dużą skalę, żeby pomagać im cały czas. Myślę, że ta pierwsza doraźna pomoc, którą my tu dajemy, jest im potrzebna po to, żeby się oswoili z myślą, że nie są sami. Każdy z nich przynosi jakąś historię, jedni mniej wzruszającą, a inni taką, że płaczemy razem z nimi...
- Słyszałam, że są tacy, którzy przychodzą po dary i nie chcą kontaktu, nie chcą nic mówić, wspominać, biorą i chcą jak najszybciej wyjść, ale niektórzy wręcz potrzebują, aby o tym komuś powiedzieć, nawet obcej osobie.
- Mieliśmy tu mamę z Mariupola z dwójką dzieci, która przyjechała do nas i ciężko było jej pomóc, bo niczego nie chciała.
- To po co przyszła?
- Przyszła, bo przyprowadziła ją młoda kobieta, u której mieszkała. Nie mieli nic. Jeden mały plecak. Dwa tygodnie z dziećmi spędziła w piwnicy. Dziewczynki były wystraszone, mają 9 i 11 lat. Tej kobiecie trzeba było na siłę coś dać, mówiła, że niczego nie potrzebuje. Więc pytałam po kolei, może kołdrę, poduszkę, odpowiadała "damy radę, nie trzeba". I to są takie osoby, które najbardziej potrzebują pomocy. Wtedy trochę inaczej do nich podchodzimy. Staramy się jak najwięcej im dać, jeszcze więcej niż możemy. Widzimy w nich psychiczną blokadę. Nie chcą prosić o pomoc. Mamy też taką panią, która uciekła z Kramatorska tuż przed wybuchem. Uciekła w ostatniej chwili. Mieliśmy też pana, który uciekł z Czernihowa, pokazywał filmik, jak wygląda jego dom, to znaczy już nie dom, bo zostało tylko gruzowisko. To są starsze osoby i myślę, że takim jest najtrudniej. ROZMOWA W CAŁOŚCI do przeczytania w e-wydaniu gazety "Powiatowej" - do kupienia pod linkiem poniżej
Napisz komentarz
Komentarze