- Tak, to ja wymyśliłem "ministra Leszka" - przyznaje Tomasz Jurczak, prezes Weny i przyszły szef Muzeum Motoryzacyjnego Wena w Oławie. - Chciałem, aby pan Leszek, którego przeszłość nie zawsze była wesoła, mógł coś dobrego zrobić i czuć z tego satysfakcję. A że jemu to się spodobało, bawimy się razem, wykorzystując postać "ministra" do promocji akcji charytatywnej.
W sklepie ze strojami do przebierania się Jurczak kupił panu Leszkowi trzy komplety stosownego garnituru w paski i... stało się. Od tej pory to już BYŁ minister Leszek, bez którego żadna poważna impreza motoryzacyjna nie może się odbyć.
Jurczak opowiada, jak bardzo zdziwił wszystkich tłum na Piotrkowskiej: - Owszem, obecność w Ministerstwie Śledzia i Wódki była dla uczestników Rajdu Koguta obowiązkowa, bo z tym było związane jedno z zadań na trasie. Ktoś jednak napisał na jakimś łódzkim profilu, że minister na Piotrkowskiej rozdaje po 500 złotych, a wtedy zaczęli tam przychodzić mieszkańcy. Zresztą nie tylko, bo i obcokrajowcy. Stali w kolejce, brali te nasze "500 kogutów" i pytali, gdzie to można wymienić na dolary. Musieliśmy wszystkim tłumaczyć, że to tylko żart w ramach akcji charytatywnej. Na szczęście wszyscy rozumieli i było dużo śmiechu oraz wspólnych fotek.
Kim jest pan Leszek?
Wcześniej mieszkańcy powiatu niewiele o nim słyszeli, bo nie pochodzi stąd. Dopiero 2 lata temu "Gazecie Powiatowej" zgodził się powiedzieć coś więcej o sobie.
Pochodzi z Trzebnic w Zagłębiu Miedziowym, gdzie pod Lubinem przez ponad 20 lat prowadził swój warsztat samochodowy.
- Lubiłem robić przy maszynach od maleńkiego - mówi Leszek Jankowski, bo takie nosi nazwisko. - Cały czas mnie to pasjonowało. Nawet kiedyś z palcami miałem problem, bo jak pomagałem przy traktorze w kółku rolniczym, a miałem wtedy 8 lat, zmiażdżyło mi dwa palce. To był taki poślizg, ale najwyraźniej już wtedy wkładałem palce nie zawsze tam, gdzie trzeba.
Z traktorów przerzucił się na rowery. Ponieważ czasy nie były lekkie i na dwuślady trzeba było mieć talony, poczekał, aż ojciec kolegi i jego takie zdobyli. Wtedy z dwóch rowerów zrobił jeden, czyli był rowerowy tandem. I to na kołach 26 cali, czyli tak zwanych balonówach.
- Zawodów to miałem kilka - mówi. - Byłem kierowcą, chciałem jeździć na tirach, marzyłem o tym, nawet zrobiłem pierwszą kategorię prawa jazdy, ale z tirami nie wyszło.
Trafił do PZGS, czyli Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni, gdzie ciężarówką jelcz 18 rozwoził zaopatrzenie do sklepów. Jeździł też roburem. Pracował także w Zakładzie Energetycznym, trochę czasu spędził w Niemczech, ale najważniejszy był własny warsztat, 7 km pod Lubinem.
- Robiłem głównie naprawy, blacharstwo, bo renowacja starych pojazdów to pasja, ale nie są to pieniądze - mówi pan Leszek. - Specjalizowałem się w mercedesach. Kolega zwoził uszkodzone, a ja przerabiałem, przekładki silnika benzynowego na diesla robiłem, anglikom kierownicę zmieniałem z prawej na lewą.
Sam jeździł wtedy dużym fiatem.
A jak trafił spod Lubina do Oławy? Los, sprawy rodzinne. Warsztat zostawił synowi, a przyjechał do nas, bo kiedyś nad morzem, w Jarosławcu, spotkał panią Lilę. A ona z Oławy. Ślub wzięli 10 lat temu. Akurat wtedy wygrała konkurs w "Kwadraciaku", więc było parę tysiaków na podróż poślubną. Nie, nie samochodem, tylko wyjątkowo samolotem. Do Grecji.
Do Weny trafił właśnie przez motocykl osa. Na jednym z pierwszych oławskich zlotów, jeszcze wtedy w Rynku, poznał właściciela Jurczaka, który zaproponował mu pracę. Więc z zapałem i pasją pracuje teraz w Wenie przy renowacji starych pojazdów. Odnawiał m.in. tę słynną syrenkę, pięknie pordzewiałą, z napisem "GS", która wygląda jak stary gruchot.
- I tak ma wyglądać - słyszymy. - Jakby właśnie miała dokończyć żywota - taki był pomysł właściciela - jakby się ledwo toczyła w ostatnich chwilach życia, a pod maską jest całkiem nieźle i daje radę. Podwozie zrobione, hamulce też, silnik pracuje, technicznie w 100% sprawna. Rdza, owszem, jest prawdziwa, ale miejsca z ubytkami są oczyszczone i zabezpieczone. Taka trwała ruina...
To on pracował przy tzw. oławskim jelczu. To już słynne auto, od kiedy Elżbieta Lisiecka na Facebooku zamieściła prośbę, aby ktoś pomógł jej odnaleźć ten "wytwór wyobraźni i rąk taty". Wiedziała tylko, że w latach 80. jeździł po Oławie mały berliet na podwoziu żuka, w całości wykonany przez jej tatę, inżyniera Lisieckiego. Ludzie pomogli, auto jest już po renowacji.
- Wszystko w ręce musiałem wziąć, bo nie było żadnego projektu, żadnej dokumentacji, trzeba się było wielu rzeczy domyślać - opowiada pan Leszek. - To był jedyny taki pojazd na świecie. Okna z berlieta, a resztę to z tego, co było akurat pod ręką. Co można, to zostawiłem na wzór i dorabiałem. Córka inżyniera Lisieckiego była w warsztacie, rozmawiałem z nią. Na tamte lata pojazd był ładnie zrobiony. Szkoda, że to tylko prototyp, bo coś z niego mogło być. Większy od nysy busik mógłby z powodzeniem jeździć po polskich drogach.
Po roku pracy w "Wenie" ludzie zaczęli go rozpoznawać z tych filmików i zdjęć w internecie, zaczęli kojarzyć z firmą. Zdarzało się, że ktoś ma ulicy rozpoznał, zagadał, że to ten Leszek od starych aut.
Najważniejsza jednak jest pasja. Bo pan Leszek traktuje te wszystkie auta z uczuciem, po przyjacielsku: - Odrestaurowywałem kupę starych pojazdów i do każdego podchodziłem z sercem. No lubię to, bo to jest moja pasja.
Choć czasem niespodzianki takie, że nawet jego zaskakują. I nie chodzi tylko o rdzę, choć z tego "oławskiego jelcza" wymiótł jakieś 15 kg brunatnego proszku. Czasem są inne. Na przykład spod tapicerki tej syreny wyleciało parę garści pestek ze śliwek. W filcu bywają mole. A bywa i tak, że między tapicerką a boczną ścianką można znaleźć prawdziwe gniazdo mrówek - jak było przy okazji auta inżyniera Lisieckiego. - Mnóstwo mrówczych jajeczek, prawdziwe mrowisko. A jakie wściekłe były, gdy im to musieliśmy zniszczyć!
Napisz komentarz
Komentarze