- Oryginalna była metoda naboru pracowników wśród więźniów - wspomina Jerzy Podlak ("Historia JZS Jelcz. Zapisy wspomnień"). - Jeżeli przykładowo jakiś wydział miał zapotrzebowanie na konkretnych pracowników, kierownik telefonował do komendy Ośrodka Pracy Więźniów i wówczas zastępca komendanta do spraw produkcji sierżant W. przyprowadzał kolumnę kilkudziesięciu więźniów na teren fabryki, gdzie przedstawiciel danego wydziału szedł wzdłuż szeregu kandydatów i na podstawie krótkiej rozmowy kwalifikował danego więźnia do zatrudnienia. Zainteresowanie zatrudnieniem wśród więźniów było duże, bo z jednej strony dawało w czasie pracy pewną swobodę, a co najważniejsze - praca była w akordzie i więźniowi, który wyrabiał 150% normy, zaliczano wtedy za każdy dzień pracy odbycie dwóch dni kary.
Pewnego dla Jerzy Podlak, pracujący wtedy jako mistrz wydziału silnikowego, otrzymał zadanie zakwalifikowania dwóch więźniów do obsługi szlifierki do cylindrów silnika. Przechodząc wzdłuż szeregu więźniów nagle poczuł na sobie uporczywe spojrzenie jednego z nich. Boże, kto to jest, pomyślał, przecież ja go znam. Ale skąd?
- I nagle ta przerażająca myśl - wspomina Podlak. - Przecież to mój wychowawca z gimnazjum z lat 1945-49 pan profesor Eugeniusz Szajnowski. Natychmiast zakwalifikowałem pana profesora-więźnia do zatrudnienia na moim wydziale i w uzgodnieniu z przełożonym zatrudniam go w wydziałowym magazynie. Od tej chwili ja, były wychowanek, spłacam dług wdzięczności swojemu wychowawcy. Pomogłem mu w nawiązaniu kontaktu z rodziną przekazując jego listy, dostarczałem mu też niewielkie paczki z żywnością.
Pewnego dnia zdobył się na odwagę i zapytał profesora, za co siedzi.
- Synu, lepiej nie pytaj, bo sam możesz mieć kłopoty - usłyszał. W końcu jednak usłyszał odpowiedź na swoje pytanie: - Za to, czego was uczyłem w szkole, za miłość do ojczyzny.
Te kontakty między cywilnymi pracownikami a więźniami bywały korzystne obustronnie, jak tłumaczy to Czesław Rzadkosz, którego relacja jako więźnia (co rzadkie) zachowała się na stronie pamiecbydgoszczan.ukw.edu.pl. - Najpierw trafiłem do warsztatu na imadło piłować takie płytki potrzebne do montażu samochodów, ale to mi wychodziło tak jak włosy z głowy. Po dwóch miesiącach, z uwagi na to, że byłem "trochę pisaty, trochę czytaty", trafiłem do biura zleceń pracy. Były tam tzw. karty pracy ze zleceniami na wykonanie różnych operacji na stole, od pierwszej do szóstej kategorii. Im wyższa, tam lepiej płatna. Pracowaliśmy wtedy już łącznie z cywilami. To już nie była tylko kadra czy majstrowie i brygadziści, którzy byli cywilami, ale i inni. Polak potrafi myśleć i kombinować, jak nie ma innego,wyjście, więc robiliśmy w ten sposób - narażałem się, ale tak robili wszyscy - te wyższe grupy zleceń szły dla cywilów, a te niższe grupy brali więźniowie. Oni mieli wyższe z tego wynagrodzenie, ale nam jako więźniom przynosili za to prywatnie posiłki, wędlinę nie wędlinę... I tak się żyło.
Jak podaje Szwagrzyk, zgodnie z przyjętymi planami do OPW w Jelczu miało trafić: do 1 maja 1952 r. - 1000 więźniów, do 1 sierpnia 1952 r. - 1600, do 1 października 1952 r. - 2500, do 1 grudnia 1952 r. - 3000 i w końcu do 1 marca 1953 r. - 4000 więźniów. 1 kwietnia 1952 r. w obozie przebywało już 1076 więźniów, z których 552 zatrudnionych było w Przedsiębiorstwie Budowlanym MBP przy wznoszeniu infrastruktury OPW, 239 pracowało w Zakładzie Produkcji Nadwozi, a 260 wykorzystywano przy pracach gospodarczych. - Niezwykle dynamiczny rozwój obozu sprawił, że miesiąc później liczba więźniów wzrosła o blisko 900 mężczyzn, do poziomu 1953 osadzonych - pisze Szwagrzyk. - 1 czerwca w OPW Jelcz przebywało już 2400 skazanych. Więźniowie zakwaterowani byli w hali fabrycznej i innych czasowo adoptowanych na cele penitencjarne budynkach, w pomieszczeniach po 200 do 600 mężczyzn. Spali na metalowych, ustawionych trzypiętrowo metalowych łóżkach. Co czwarty z nich nie posiadał własnego koca, co powodowało, że w kilkuset wypadkach na jednym łóżku i pod jednym kocem spało dwóch więźniów. Więźniowie nie mieli żadnych szaf, szafek, stołów i taboretów. Pomieszczenia, w których przebywali osadzeni, nie miały też prawdziwych zamków, lecz prowizoryczne zasuwy.
Więźniowie i inni pracownicy powstających zakładów samochodowych spotykali się ze sobą w halach produkcyjnych i czasem - wbrew zakazom - rozmawiali. Wiele śladów takich kontaktów jest we wspomnieniach zawartych w cytowanej już książce "Historia JZS Jelcz. Zapisy wspomnień".
- Moją załogę montażową stanowili w zdecydowanej większości więźniowie jelczańskiego obozu pracy - tak zapamiętał te czasy Wiesław Mosiński z Wrocławia. - Początkowo przez kilka tygodni mieliśmy trudności w opanowaniu montażu samochodów dla wojska. Załoga była bowiem konglomeratem wielu zawodów - oprócz monterskiego. Składała się z krawców, murarzy, zegarmistrzów, urzędników. Był też ksiądz, było wielu szeregowych i oficerów wojskowych, a także (chociaż najmniej) zwykłych rzezimieszków i kieszonkowców. Były to oczywiście ich dawne cywilne zawody, bo teraz byli monterami bez nazwisk, które zastąpiono numerami. Wielu spośród nich twierdziło, że zostali skazani za współpracę z akowcami, walczącymi z okupantem, również oficerowie Armii Krajowej twierdzili, że skazano ich niewinnie - z wyrokami po 10, 20, a nawet 30 lat. Dzisiaj wiemy, że wiele procesów było sfingowanych, że skazywano zupełnie niewinnych. Nam, cywilom, trudno było jednak w to uwierzyć. Jak można karać niewinnych ludzi? Jednak za żart polityczny, osłabiający władzę ludową można było dostać wtedy 5 lat.
- Początkowo wśród więźniów byli nawet esesmani, razem z naszymi więźniami politycznymi - wspomina Jan Maciejko. - Owszem, esesmanów było niewielu, ale sam widziałem. Przyszedłem rano do pracy, a robiłem wtedy na elektryce samochodowej i widzę, że jeden z nich płacze. Pytam starszego współpracownika, Polaka, czemu on płacze. Wiesz co, Janek, gdybyś ty wiedział, to też byś płakał. A co jemu jest? - pytam. Kończy tutaj odbywanie kary i zabierają go do Czechosłowacji, gdzie będzie odpowiadał za spalenie czterech wsi. I dlatego płakał.
Więźniowie najpierw pracowali w systemie dwuzmianowym, zdarzało się jednak, że trzeba było przepracować całą noc. Za pracę było wypłacane wynagrodzenie, które można było wydać w obozowej kantynie. Warunki pracy były trudne, a gdy ktoś zachorował szansę na wizytę lekarza miał tylko dwa razy w tygodniu przez trzy godziny. Większe zmiany w obozie nastąpiły w drugiej połowie 1952 roku, kiedy w lipcu oddano o użytku skanalizowane baraki dla więźniów. - Odtąd na salach przebywało od 30 do 40 mężczyzn, a poszczególne budynki zasiedlone zostały według grup produkcyjnych - pisze Szwagrzyk. - Dostrzegalna poprawa żywienia i warunków sanitarnych była z kolei skutkiem zakończenia w grudniu 1952 r. budowy kuchni, łaźni i pralni. Jak z dumą podkreślano odtąd wymiana bielizny osobistej dla więźniów odbywała się raz na 10 dni, a pościelowej raz w miesiącu. Także w grudniu 1952 r. otwarto długo oczekiwany obozowy gabinet lekarski, do którego raz w tygodniu przyjeżdżał z Oławy lekarz i dentysta. Równocześnie rozpoczęto pracę polityczno-wychowawczą wśród więźniów tworząc odpowiedni system kar i nagród. Więźniowie niezdyscyplinowani, nie wykonujący norm pracy byli odsyłani z Jelcza do więzienia przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu. Przodownikom pracy przysługiwały natomiast ulgi w postaci możliwości skorzystania z kantyny, dwa razy w tygodniu z obozowego kina, wypożyczani książek z biblioteki i posiadania prasy codziennej w celach. Wówczas wprowadzono także w życie obowiązek przeprowadzania narad i odpraw produkcyjnych, codziennego głośnego czytania prasy przez więźniów, cotygodniowej prasówki prowadzonej przez funkcjonariusza działu polityczno-oświatowego oraz głośnego czytania książek wieczorami.
- W tym zakładzie pracowali w 95% więźniowie - wspomina pierwsze miesiące w Jelczu Józef Kiezik ("Historia JZS Jelcz. Zapisy wspomnień"). - Tylko kierownictwo kontroli technicznej i nadzór to byli cywile. Dobrałem sobie odpowiednich doradców z więźniów i dalej radziłem sobie zupełnie nieźle.(...) Produkowaliśmy wówczas nadwozia specjalne na bazie drewnianego szkieletu. Bardzo dużo dobrego drzewa (dąb, jesion) zużywaliśmy na budowę tych nadwozi. W dobrych okresach wykonywaliśmy nawet 100 sztuk miesięcznie. Z tamtego czasu zapamiętałem pewien apel, na który musieliśmy się wszyscy stawić. Okazało się, że nastąpiła śmierć Stalina. Wszyscy staliśmy w szeregach i wyły syreny. Taka to była żałoba i smutek, a dla niektórych może nawet i radość. Po pewnym czasie od tego zdarzenia nastąpiła polityczna odwilż. Powoli znikał obóz pracy. Ogłoszono amnestię. Więźniom częściowo łagodzono kary i przesuwano do innych miejsc pracy. Kim byli ci więźniowie? Otóż byli to przeważnie tzw. polityczni, próbujący np. uciekać z Polski za granicę. Jeszcze inna kategoria to byli tacy, którym nie bardzo odpowiadał ówczesny system i okazywali swe niezadowolenie. Ale byli też i pospolici kryminaliści, jak np.zabójcy - jeden z nich zastrzelił swoją matkę i jej kochanka. Ten człowiek opowiadał, że był w AK i pewnego razu, kiedy odwiedził swoją matkę, zastał ją z niemieckim oficerem. Byli tacy, którzy brali udział w napadach i okradaniu np. wiejskich sklepów. Duża liczba młodych więźniów, zanim trafiła do Jelcza, otrzymała wyroki, bowiem gdzieś przypadkowo zawieruszyli się w jakimś napadzie lub większym czy mniejszym przestępstwie. Tacy na ogół ukrywali swoje faktyczne przewiny i podszywali się pod więźniów politycznych. Takie to były czasy...
Pod koniec 1952 roku liczba więźniów w jelczańskim OPW osiągnęła swoje apogeum, czyli 3745 osób, stając się największy w kraju Ośrodkiem Pracy Więźniów, gdzie w jednym miejscu pracowało ponad 3500 osób. Wspólnie, choć pod nadzorem strażników, mieli istotny wkład w budowę infrastruktury Jelczańskich Zakładów Samochodowych i w pierwsze produkty tej firmy, znane później w wielu zakątkach świata.
Ośrodek Pracy Więźniów w Jelczu przetrwał do maja 1955 roku.
*
W galerii niżej seria współczesnych zdjęć autorstwa Krzysztofa Ruchniewicza z miejsca, gdzie po wojnie w Jelcz istniał OPW.
Napisz komentarz
Komentarze