To historia jak z książki, przy której wielu płakałoby ze wzruszenia. Albo jak scenariusz dobrego filmu, o którym jednak mówiłoby się, że "to niemożliwe", choć tu przecież samo życie napisało całą opowieść.
*
Być może początków tej historii trzeba szukać w tym, że ojciec Wiesławy był marynarzem, choć pływał tylko na barkach. Ale marynarz to marynarz, wiadomo...
- Mój tato, Michał Kowalczyk, był żonaty, ale nie z moją mamą - opowiada Wiesława z Bystrzycy. - Był z żoną, gdy poznał moją mamę. I bywał w Oławie raz tu, raz tam. Jak były mu źle z moją mamą, to szedł do żony. Jak mu było źle u żony, to szedł do mamy.
I tak wychodził Wiesię.
Ona
- Nie, ja nie byłam w domu dziecka, ja byłam po ludziach - zaczyna swoją opowieść pani Wiesława. I od razu ją komplikuje, bo mówi, że jej mama Michalina miała też swoją panieńską córkę Marysię (czyli jej przyszywaną siostrę), jej tato miał też gromadkę dzieci ze swoją prawowitą żoną (czyli jej przyszywane rodzeństwo), zaś ona ma trójkę, ale z różnymi ojcami, i też nie obeszło się bez problemów.
Bardzo to skomplikowane i może zaciemniać obraz całej historii, więc na razie wróćmy do malutkiej Wiesi. Dość szybko okazało się, że dla mamy, która kochała przede wszystkim Marysię, druga córka stała się głównie obciążeniem. - Tylko jedna się dla niej liczyła - mówi dziś Wiesława. - My, od Kowalczyka, to już nie.
Jednak dopóki żył Kowalczyk, Wiesia mogła mieszkać z mamą i Marysią. Najpierw na Brzegowej, potem na placu Piastów. Ale różowo wcale nie było.
- Co jakiś czas mama oddawała mnie innym ludziom - opowiada pani Wiesława. - Wpierw byłam u Stefańskich, potem u Świderskich. Jak tata przypłynął kiedyś z rejsu i dowiedział się, że jestem u nich, odbił mnie. Miał pretensje do mamy, że oddaje mnie obcym ludziom. Z tego, co pamiętam, to niemal zawsze, gdy tato przypływał z rejsu, była awantura. I mama musiała ze swoją córką Marysią uciekać z domu.
*
Wiesia chodziła do Szkoły Podstawowej nr 1 w Oławie, potem do "piątki" na Kamienną, następnie do "dwójki" na Rybacką. Wreszcie trafiła do zawodówki na Kutrowskiego.
Gdy tato zmarł, ostatecznie uciekła od mamy. Miała wtedy dopiero 18 lat.
- Ciężkie miałam dzieciństwo - przyznaje dziś otwarcie. - Poszłam w złe towarzystwo, oparcia w nikim nie miałam. Uciekałam z domu, alkohol był, miałam problemy z prawem.
To z tego czasu przylgnęła do niej ksywka Kobra. Tak znano ją w Oławie.
O tym, jak zeszła z tej ciężkiej drogi i wyszła na prostą, Wiesława mówi zdecydowanie chętniej.
- Bo miałam dobrego kuratora - opowiada. - Już nie żyje. Nigdy nie chciał mi zaszkodzić, mogłam mu wszystko powiedzieć. Widział mnie nieraz z kolegami i mówił: - Oj, pani Wiesiu, niekorzystne to towarzystwo. Zaczęłam się wstydzić. Niestety, jak wypiłam, byłam butna, agresywna... Potem ubolewałam. Co ja narozrabiałam?!
A dlaczego Kobra?
- Bo nosiłam wtedy ciemne okulary - tłumaczy.
Z tamtą przeszłością zerwała jednak już dawno, będzie ze 40 lat temu.
- Dźwignęłam się - mówi i wymienia tych, którzy jakoś jej pomogli. Ale najważniejszy i tak jest kurator. Zapamiętała jego imię - Kazimierz.
- Wierzę w panią, panią stać na inne życie... - tak jej mówił. To ją podtrzymywało. I wtedy mówiła sobie: - Ty we mnie człowieku wierzysz, to ja ciebie nie zawiodę.
*
By na nowo ułożyć sobie życie, wyjechała z Oławy do Starego Górnika. Z partnerem, bo ślubu nie brali.
- Z pół roku było idealnie, a potem zaczęła się gehenna - opowiada, bo mężczyzna okazał się przemocowy. Policja przyjeżdżała do nich regularnie, aż wreszcie wyrwała się z tego domu, a partner trafił do więzienia za znęcanie się nad nią i Krzysiem, najmłodszym synem.
Mówi, że bardzo pomógł jej oławski szpital, w którym pracowała pomagając przy rehabilitacji.
Przyszłego męża poznała w Bystrzycy, choć był z Janikowa. Wzięli ślub, więc to po nim ma nazwisko. Mówi, że był dobry. Nie żyje już od pięciu lat.
Z mamą za życia nigdy się nie pogodziła.
- Mijałyśmy się na ulicy, gdy szła z Marysią - wspomina. - Do Krzysia mówiłam wtedy: - O, idzie twoja babka z ciotką. Bywało, że i ona się oglądnęła, i ja się oglądnęłam.
*
Nie zdążyła szczerze z nią porozmawiać. Choć nikt jej oficjalnie nie powiadomił o śmierci matki, była na jej pogrzebie. Żeby się na to odważyć, musiała wziąć relanium.
- Najpierw powiedziałam sobie, że ja tyle lat w niezgodzie z nią, więc nie pójdę - mówi. - Ale moje sąsiadki mówią, że nie, że idź, będziesz miała z głowy i czyste sumienie. Kupiliśmy wiązankę, poszłam z synem. To było w kaplicy na starym cmentarzu. Wiele sąsiadek z placu Piastów mnie znało, więc znało i moją historię. Gdy ksiądz już wychodził, a trumna już była zamknięta, jedna sąsiadka woła, żeby jeszcze nie zamykać, bo ta, co przyszła, to też córka zmarłej. Marysia wtedy zaczęła płakać, ksiądz się cofnął, a ja wzięłam rękę mamy i mówię: - Nikt mi nie dał, mamo, znać, ale ja przyszłam do ciebie i ja ci wybaczam.
Wtedy wszystkie sąsiadki zaczęły płakać.
Po pogrzebie jej relacje z Marysią nie poprawiły się. Pożegnanie mamy nie pogodziło przyrodnich sióstr.
- O tym, że mam brata, coś wiedziałam, choć nie na pewno i nigdy go nie widziałam - opowiada. - Słyszałem, że adoptowali go jacyś ludzie, którzy uczyli języka francuskiego. Ktoś tam niby był dobrze poinformowany i powiedział mi, że do Francji wyjechali, więc nigdy go nie szukałam. Nie ma, to nie ma.
Aż tu kiedyś, gdy Radek, najmłodszy syn Marysi, i jego żona Katarzyna sprzątali grób swojej babci, a mamy pani Wiesław, Kaśka zobaczyła jakąś kartkę pod wazonem. Coś ją tknęło, bo nie wyrzuciła, tylko rozerwała folię, otworzyła i...
- Ciocia? Jesteś w domu? - zaraz był telefon do pani Wiesławy. - To my przyjeżdżamy do ciebie na kawę.
Wchodzą i mówią: - Ciocia, siadaj.
- Trochę się nawet przestraszyłam - mówi pani Wiesia.
Wtedy Kasia wyciągnęła ten list.
On
- Rodzice, którzy mnie adoptowali, byli kochani - mówi Witold Durlik, emerytowany architekt ze Zwolenia, nie z żadnej Francji. - Sami nie mogli mieć dzieci, a dowiedzieli się, że jest taka pani w Oławie, która urodziła syna, ale go nie chce. Podjęli decyzję, że mnie wezmą. Wzięli mnie małego ze szpitala. Durlikowie mnie pokochali, zresztą ja ich też. Dali mi wykształcenie, nazwisko, bajeczne dzieciństwo... Zawędrowałem z nimi najpierw do Wrocławia na Toruńską, potem do Zwolenia. Wszystkiego mnie nauczyli. To, że mamy taką rodzinną serdeczność, to wszystko uzyskałem od Durlików, i tę wiarę katolicką, te zawsze ciepłe i rodzinne święta... Potwierdziło się powiedzenie, że nie ta matka, która urodzi, ale ta, co wychowa.
Coś mu jednak nie grało.
Napisz komentarz
Komentarze