*
- Dwa razy podejmowałem próbę odnalezienia swoich korzeni - mówi. - Raz podjąłem ją zaraz po śmierci mojej przybranej mamy. Świadomie z tym zwlekałem, bo nie chciałem jej robić przykrości. Niby rodzice zabrali tę tajemnicę ze sobą do grobu, ale ja wiedziałem, że urodziłem się w Oławie, bo to było w metryce urodzenia. Miałem też świadectwo chrztu z oławskiego kościoła. Na tej podstawie mogłem coś podejrzewać i rozpocząć poszukiwania. Tak naprawdę już w wieku 17 lat wiedziałem, że to są moi rodzice przybrani, choć oni sami nigdy mi tego wprost nie powiedzieli. Ktoś inny to zrobił. Próbowałem z mamą o tym rozmawiać, ale widziałem, że sprawiało jej to ból. Zaniechałem. Dopiero po jej śmierci w 1997 roku postanowiłem coś z tym zrobić.
Być może inspiracją był program "Zerwane więzi", który akurat wtedy obejrzał?
- Kopa mi to na pewno dało - przyznaje. - Postanowiłem poszukać korzeni.
Mamę pochował, powiedział o wszystkim żonie i razem zadzwonili do Urzędu Stanu Cywilnego w Oławie. Uzyskali tu sporo informacji. Przede wszystkim to, jak się wcześniej nazywał, gdzie w Oławie mieszkali. Ostatecznie jednak nic więcej z tego nie wyszło.
- Rozmowa się zerwała, a żona wyczuła, że tam chyba weszła kierowniczka i tę panią, która przekazywała nam wiadomości, skrzyczała, bo takich danych nie można przez telefon podawać - mówi Durlik. - I sprawa się urwała. Szczerze mówiąc to chyba wtedy nie byłem jeszcze gotowy.
Ojca nie szukał, bo miał o nim złe wyobrażenie. Myślał, że to wszystko jego wina, że zostawił matkę, a potem tak się wszystko potoczyło. Dotarł jednak do dokumentów z sądu i widział postanowienie z czasów, gdy go Durlikowie sądownie adoptowali. Z papierów wynikało, że to matka go nie chciała.
*
Kolejny krok postanowił zrobić dopiero w 2013 roku.
- Wtedy już bardzo chciałem, czułem w sercu drzazgę, która mi nie dawała spokoju - wspomina. - Definitywnie stwierdziłem że spróbuję wszystkiego się dowiedzieć. Ruszyłem więc do Oławy. Zacząłem od parafii w centrum miasta, tej przy ratuszu. Ksiądz przyjął mnie serdecznie, choć przyjechałem późno, a to była jesień, więc ciemno. Herbatą poczęstował, w księgach znalazł odpowiednie dokumenty i podał mi nawet, kto był na moim chrzcie.
Potem miał iść do hotelu, bo to już bardzo późno było, ale ostatecznie po tych wszystkich emocjach całą noc spędził chodząc po Oławie. Był nawet pod tym adresem, który uzyskał z USC, choć nic z tego nie wynikło. Rano na dworcu PKS, gdy na chwilę się zdrzemnął, podszedł do niego młody człowiek z workiem, w którym dzwoniły puszki po piwie. Jechało os niego gorzałą.
- Powiedziałem mu, że śniadanie postawię, nawet z wódką, ale żeby mnie zaprowadził na cmentarz - mówi pani Witold. - I chodziliśmy tam prawie cały dzień. Szukałem grobu z nazwiskiem panieńskim mojej prawdziwej matki, ale nic nie znaleźliśmy. Ostatecznie wróciłem do Zwolenia i już w tym roku nic więcej nie uzyskałem. W kolejnym jednak wybrałem się ponownie do Oławy. Byłem wtedy i w USC, i w wydziale meldunkowym, dużą pomoc uzyskałem też od urzędników miejskich. Pobrałem akty zgonu mojej matki i starszej przyrodniej siostry Marysi, która była pochowana razem z matką.
Na aktach zgonu był adres Marysi, a właściwie jej synów. Postanowił ich odnaleźć. Chodził pod te adresy, ale nigdzie nikogo nie zastał. Ponieważ musiał już wracać do Zwolenia, postanowił napisać list. Poszedł rano do kawiarenki, poprosił o kartkę i napisał. Jak się nazywa, skąd jest, dał kserokopię aktu urodzenia, aktu chrztu. - Cieszę się, że odnalazłam rodzinę, siostrę Marysię i jej dzieci - napisał. Prosił, że jeśli odnajdą ten list, żeby się ktoś z nim skontaktował. List włożył do foliowej torebki i zostawił pod wazonem na grobie matki.
*
Po dwóch tygodniach jest telefon. Dzwoni Radek, najmłodszy syn Marysi.
- Od razu mnie serdecznie potraktował, ale dopiero przy drugim telefonie powiedział coś, czego się nie spodziewałem - mówi pan Witold. - Wujek, ty nawet nie wiesz, że masz rodzoną siostrę! Zaskoczony byłem. Podał mi do niej numer, więc zaraz zadzwoniłem. Złapaliśmy kontakt, choć siostra tej wiadomości - jak się potem dowiedziałem - omal nie przypłaciła zawałem.
Oni
Dogadali się, że jeszcze tego samego roku się spotkają. Umówili się na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Tam brat i siostra zobaczyli się pierwszy raz w życiu.
- Teraz to podobno mówią, że byśmy się siebie nie wyparli, tak jesteśmy podobni, ale wtedy... - wspomina pan Witold. - Przecież nawet nie wiedziałem, jak wyglądają. Musieliśmy się znaleźć telefonicznie. Jak się połączyliśmy, to ktoś zaczął machać do mnie ręką. To był Radek. Wpadliśmy w uścisk. Emocje były. Radek zabrał nas do siebie na obiad. Byłem tam tydzień, a nocami z Wiesią omawialiśmy tę całą naszą historię. Wtedy mi powiedziała, że nasz ojciec był sto razy lepszy niż nasza mama.
O tym, że na siostrę mówili Kobra, przez wiele lat nie wiedział, ale trudną historię siostry poznał, choć nie od razu, tylko po kawałku.
- Początkowo mi się nie przyznała - mówi. - Może chciała zataić? Radek jednak coś mi wspomniał, że siostra miała swoje wyskoki.
Gdy mieli obchodzić urodziny - ona siedemdziesiątkę, a on siedemdziesiąte pierwsze, obiecał, że do niej przyjedzie. I słowa dotrzymał. Przyjechał, a pod koniec imprezy, gdy już goście się rozeszli, Wiesława - może pod wpływem emocji, może po kieliszku czegoś mocniejszego - nagle otworzyła się przed bratem. Wszystko mu powiedziała. O alkoholu, o dzieciach, o konfliktach z prawem...
Pan Witold nie potępia siostry za to, jak wyglądało jej życie. Wie, że bywa różnie.
- Ja poszedłem w górę, ona w dół - mówi filozoficznie. Po tych wspólnych urodzinach, gdy poznał od siostry całą prawdę, powiedział jej coś takiego: - Ja ciebie, Wiesiu, nie potępiam, ja cię podziwiam, że wyszłaś z nałogu... Tylko trzeba było się przyznać od razu, choć nie mam do ciebie żadnego żalu. Zrobiłaś, jak uważałaś. Wiem, że ci było ciężko. Ja miałem w porównaniu do ciebie raj, a ty miałaś piekło, chociaż jesteśmy od tych samych rodziców.
*
- Jak tylko zobaczyłam ten list, z jednej strony cieszyłam się - mówi pani Wiesława. - Z drugiej jednak się obawiałam. Czego? Nie wiem.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że mają i tego samego ojca, i tę samą mamę. Potem jednak przez dwa miesiące codziennie po godzinie, półtorej rozmawiali przez telefon. Prawie o wszystkim. Za dwa miesiące brat przyjechał i razem byli na grobach rodziców. Bo oboje leżą na oławskim cmentarzu, tylko osobno, bo ojciec ze swoją żoną.
- To nasze pierwsze spotkanie na dworcu było takie trochę milczące, jakieś zakłopotane - wspomina pani Wiesława. - Ale jednak przycisnęliśmy się, przytuliliśmy do siebie. Teraz co roku brat jest u mnie. W lipcu tego roku pierwszy raz pojechałam do niego do Zwolenia i poznałam bratową. To znaczy znałam ją wcześniej, ale tylko z rozmów telefonicznych. Brat ma syna i córkę, a syn to... Michał. Zobacz siostra - mówił mi. - Dałem synowi na imię Michał, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mój tata też był Michał!
- Od kiedy się spotkaliśmy, nasze relacje są bardzo dobre,a nawet coraz lepsze - mówi pan Witold. - Czuję, że mam siostrę. Gdy na początku lipca pierwszy raz była u mnie, mówiła, że zazdrości mi wszystkiego. Teraz więc doceniam to, co mam, jeszcze bardziej. Ale wiem, że warto było szukać rodziny - jestem jednak przykładem na to, że do tego trzeba być gotowym. Bo gdy robiłem to pierwsze podejście, to nie byłem gotowy na takie wydarzenie. A teraz... Mam większą rodzinę. Gdy kiedyś powiedziałem, że chciałbym z Wiesią i Krzysiem spędzić Wigilię, udało się, pojechałem do Bystrzycy.
Być może w tym roku spotkają się na święta w Zwoleniu?
- Bardzo bym chciał - mówi pan Witold.
Zaczął spisywać wspomnienia, historię rodziny. Może nawet będzie z tego książka...
Napisz komentarz
Komentarze