- Grałem za dziewięciu proboszczów - mówił nam w 2009 roku. - Na moich oczach rodziła się historia tego kościoła. Każdy nowy proboszcz był nowym etapem w moim życiu. Obserwowałem remonty. Kiedy około 35 lat temu malowali Trójcę Świętą nad ołtarzem, siedziałem przy organach, a artyści pytali mnie, czy może być. Mnie nie podobał się namalowany Bóg, wyglądem przypominał mi Engelsa czy Marksa. Oni zirytowani moimi uwagami zamazali to na biało i malowali od nowa. Marudziłem cały czas, aż w końcu powiedzieli, że organiście nigdy nie dogodzą. Traktuję ten kościół jak swój dom i dbałem o niego. Było wiele momentów, kiedy byłem dumny, ale i wiele, kiedy drażniło mnie, że tych pieniędzy nie widać, że gdzieś uchodziły. Za księdza Waldemara Irka powiedziałem mu, że w trakcie jego proboszczowania zakończę swoją pracę. On mi odpowiedział zdziwiony: - Józek, ty jeszcze niejednego proboszcza w Oławie przeżyjesz...
*
A TU cała rozmowa z NIM:
- Jak pan został organistą w oławskiej parafii?
- Kiedy skończyłem szkołę organistowską w Przemyślu, dostałem skierowanie do parafii w Wałbrzychu. Miałem bardzo fajnego proboszcza, dobrze nam się pracowało razem. Pojechałem na urlop do domu w Oławie i gościnnie grałem na organach w kościele. Ksiądz Franciszek Kutrowski znał mnie i interesował się moimi postępami. Czasami pomagał nawet materialnie, szkoła prowadzona przez salezjanów nie była tania. Nieraz dawał parę złotych mamie, żeby coś mi kupiła. Grałem na jednej z niedzielnych mszy, widocznie spodobało się księdzu Kutrowskiemu. Po mszy przyszedł na górę i spytał, gdzie pracuję. Powiedziałem, że w Wałbrzychu. Chciał żebym grał w Oławie, wśród swoich. Powiedział, że będzie podział i kolejna parafia. Wtedy odmówiłem, jednak tym gadaniem mnie „zatruł” i nie minęło pół roku, jak zacząłem pracować w Oławie...
- Skąd się wzięła pasja do organów?
- Od dziecka dużo czasu spędzałem w kościele, byłem ministrantem w parafii pw. Matki Boskiej Pocieszenia. Tam była świetna akustyka. Jako ministrant większą uwagę zwracałem na to, co się dzieje na górze i na muzykę, niż na to, co mówił ksiądz. Kiedy słyszałem śpiew, myślałem, że właśnie chyba tak będzie w niebie. Znałem także osoby, które były już w tej szkole w Przemyślu. Po podstawówce zdałem do niej egzaminy, jednak nie dostałem się od razu ze względu na mniejszą liczbę uzyskanych punktów. Czekałem rok, ale wiem, że było warto, bo trafiłem na mój zawód.
- Czy jest model idealnego organisty?
- Powinien mieć przede wszystkim dobry głos, który trzeba ćwiczyć. A gadanie, że np. jak się pije jajka, to się lepiej śpiewa, jest bzdurą. Głos albo się ma, albo nie ma. W Przemyślu nauczyciel od emisji powiedział, że w życiu nie będę miał kłopotów ze śpiewem. W tym wszystkim trzeba mieć także wyczucie. Jak dobieram pieśni, zwracam uwagę na słowa, muszą być odpowiednie. Kiedy kończę śpiewać i nie słyszę żadnych odgłosów w pełnym kościele, wtedy wiem, że wybór był dobry. Wszyscy byli zasłuchani, nikt się nie kręcił, nie szeptał. Czasami robię małą przerwę w graniu, aby wsłuchać się w ciszę. Człowiek musi być czuły, mieć także wrażliwość. Dla mnie to jest swojego rodzaju służba.
- W ciągu tych 40 lat pewnie były takie msze z wielką tremą, gdy wzruszenie ściska gardło?
- Kiedy skończyłem szkołę i zacząłem pracować w Wałbrzychu, wydawało mi się, że dużo umiem i mam wielką wiedzę. Nie zdawałem sobie sprawy, ile jeszcze mnie życie nauczy. Nie przewidziałem także na początku ogromnej tremy. Miałem przed sobą hałdy nut, a ręce chodziły po klawiaturze. Ludzie patrzyli podejrzliwie, myśląc: Taki młody, gdzie on zdążył się tego nauczyć? Więc dokładałem sobie dwa lata, żeby ludzie myśleli, że jestem starszy.
Pogrzeby zawsze wywoływały u mnie wzruszenie, wiadomo, każdy jest dramatem. Kiedyś był w Lewinie Brzeskim pogrzeb pięciu czy sześciu chłopców, którzy zginęli wskutek wybuchu bomby. Pamiętam także śmierć pewnej pani, potrąconej przez straż pożarną, jadącą przez Otok, a ona pasła krowę na poboczu. Miała pięcioro dzieci. Wyprowadzenie zwłok było z domu, usłyszałem wtedy, jak ciotka dwuletniej dziewczynki powiedziała jej: Zrób pa pa mamusi! Wtedy wzruszenie ścisnęło mi gardło, myślałam, że nie zaśpiewam. Grałem wielu biskupom i osobistościom, ale nie byłem tak przejęty jak wtedy, kiedy dusiło mnie z płaczu...
- Pewnie w ciągu tych lat były także jakieś wpadki...
- Człowiek jest tylko człowiekiem i zawsze może się pomylić, często dochodzi zmęczenie. Kiedyś po wieczornej mszy chciałem zagrać „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, ale zaśpiewałem „Kiedy ranne wstają zorze”, bo obie pieśni zaczynają się tą samą melodią. Tu pewnie rutyna zrobiła swoje. W Wałbrzychu, kiedy były moje początki, z napięciem czekałem na początek mszy. Wszystko przygotowane, zaglądałem w drzwi i zobaczyłem wychodzącego ministranta. Zacząłem grać i śpiewać. Skończyłem i patrzę, a tu nie ma nikogo. Okazało się, że ministrant wyszedł tylko wynieść wino. Miałem też kiedyś taki przypadek, że podczas kazania zostawiłem włączone organy i poszedłem do swojego pomieszczenia, nagle słyszę odgłos muzyki. Kto gra? Wychodzę, a tu okazało się, że mały piesek usiadł na pedałach...
- Jak się współpracuje z księżmi, którzy nie mają za grosz słuchu?
- Trzeba tak grać, żeby starać się ukrywać ich braki, wybrać np. odpowiednią melodię. Najciekawsze jest to, że ci bez słuchu najbardziej lubią śpiewać, nawet kazanie by śpiewali. Jeden z proboszczów nie umiał śpiewać, ale bardzo lubił. Raz rozmawialiśmy i odważyłem się delikatnie zasugerować, żeby mniej śpiewał, bo to ludzi śmieszy. A on popatrzył tak dobrotliwie na mnie i odpowiedział: - Śmieją się tacy mądrzy jak pan...
- Który proboszcz miał wyjątkowo ładny głos?
- Być może, gdyby sięgnąć do dawnych lat, kiedy w kościele śpiewano jeszcze po łacinie, to mistrzem był ksiądz Feliks Oko, zresztą był wcześniej organistą. Właśnie dzięki niemu kościół kojarzył mi się z organami. Dzisiaj księża w większości śpiewają poprawnie.
- Czy nie czuje się pan trochę jak te ściany, które przez tyle lat wszystko słyszą i widzą? Musi pan pewnie wiedzieć więcej niż nowi proboszczowie, którzy dopiero przychodzą na parafie?
- Nie czuję się, żebym wszystko wiedział. To jest moje gniazdo, a swojego gniazda się nie kala. Mnie różne rewelacje na temat księży nie obchodzą i nie robią żadnego wrażenia.
- A jak jest ze śpiewem parafian, nie bolą uszy?
- Z tym jest inna sprawa, wręcz przeciwnie. Od wielu lat kwestia uczestnictwa ludzi we mszy świętej jest tematem tabu. Nie uczy się wiernych i nie przypomina im, że przychodzą do kościoła nie tylko po to, by przesiedzieć mszę, ale aby w niej uczestniczyć. Kiedyś ludzie więcej śpiewali. Lubię jak wokół mnie jest wiele osób, jak razem ze mną śpiewają.
- 40 lat to bardzo dużo. Przeżył pan wielu ludzi, wikariuszy i proboszczów. Czuje się pan częścią tego kościoła?
- Grałem za dziewięciu proboszczów. Na moich oczach rodziła się historia tego kościoła. Każdy nowy proboszcz był nowym etapem w moim życiu. Obserwowałem remonty. Kiedy około 35 lat temu malowali Trójcę Świętą nad ołtarzem, siedziałem przy organach, a artyści pytali mnie, czy może być. Mnie nie podobał się namalowany Bóg, wyglądem przypominał mi Engelsa czy Marksa. Oni zirytowani moimi uwagami zamazali to na biało i malowali od nowa. Marudziłem cały czas, aż w końcu powiedzieli, że organiście nigdy nie dogodzą. Traktuję ten kościół jak swój dom i dbałem o niego. Było wiele momentów, kiedy byłem dumny, ale i wiele, kiedy drażniło mnie, że tych pieniędzy nie widać, że gdzieś uchodziły. Za księdza Waldemara Irka powiedziałem mu, że w trakcie jego proboszczowania zakończę swoją pracę. On mi odpowiedział zdziwiony: - Józek, ty jeszcze niejednego proboszcza w Oławie przeżyjesz...
- Nie będzie pan zazdrosny, kiedy ktoś inny usiądzie za Józefa Herbę przy organach?
- Podejrzewam, że byłoby mi ciężko.
rozm. Malwina Gadawa
(2009 r.)
Napisz komentarz
Komentarze