W każdym razie wiosną 1966 pierwsi amatorzy kąpieli mogli przestąpić prób miejskiej łaźni i zanurzyć się w wannach. Podobno wnętrze robiło wówczas wrażenie na klientach - tak przynajmniej relacjonowała to "Gazeta Robotnicza" z 28 stycznia 1966: - Łaźnia prezentuje się dobrze, nie nosi piętna partackiej roboty. 20 wygodnych kabin z wannami, 16 z natryskami, tzw. parówka, czy jak kto woli rzymska łaźnia dla amatorów odchudzania, obok pomieszczenie, które służyć ma wypoczynkowi korzystających z parówki. Obszerna poczekalnia. Na podłodze - parkiet! Jak ktoś zauważył dowcipnie, z braku amatorów kąpieli można by tu nawet urządzać wieczorki taneczne!
Jak się potem okazało, życie przerosło żart, bo w łaźni faktycznie urządzono potańcówkę, ale o tym za chwilę. Na razie wróćmy do dziennikarskiego opisu: - W pomysłowy sposób wykorzystano część pomieszczeń w podziemiach łaźni - tutaj mieścić się będzie pralnia. Urządzenia są już zamontowane: pralka, suszarnia, prasowalnia. MPGK będzie miało rozwiązany problem prania bielizny hotelowej; nie jest wykluczone, że będzie można świadczyć nieco usług, np. internatom lub innym placówkom...
Woda podchodziła
Niestety, żeby nie było za różowo, dziennikarz zapytał wtedy dyrektora PPRB "towarzysza Wellera oraz kierownika budowy towarzysza Ciołka", którzy pomyślnie doprowadzili inwestycję do końca, czy w czasie wiosennych roztopów łaźni nie grozi zalanie wodą. Jaka była odpowiedź? Pesymistyczna. Gdyby w porę pomyślano o podwyższeniu fundamentów, wtedy byłaby gwarancja spokoju. Nie zrobione tego, więc...
Tak, to był problem, potwierdza Andrzej Manecki, były pracownik MPGK, który często musiał interweniować w łaźni: - Obok płynął stary kanał młynówki i była ciągła walka o łaźnię, bo wszystko podmakało. Myśmy tam dzień i noc siedzieli na zmiany i pilnowali, aby nie zalało pieców. To był największy problem.
Andrzej Manecki
Manecki formalnie nie był zatrudniony w łaźni. - Pracowałem w wielu miejscach MPGK, bo byłem mechanikiem, a ktoś taki musiał wykonywać prace ślusarskie i wszystkie inne, nawet zamki w miejskim szalecie koło kościoła naprawiałem - mówi. - Naprawialiśmy hydrofory, był też taki okres, gdy zastępowałem palacza. Za to mój brat Zenon Manecki, który już nie żyje, pracował przy budowie łaźni, tynkował budynek.
Były tam zamontowane pływaki, które w razie podchodzącej wody uruchamiały pompę, ale czasem w nocy czy w dni wolne trzeba było tego pilnować. Organizowano dyżury, bo czasem pływak mógł się zawiesić, a wtedy tragedia gotowa.
Łaźnia miała trzy piece, w tym jeden kocioł parowy. - Piece były prymitywne, a największe niebezpieczeństwo stwarzał właśnie ten piec do produkcji pary, bo działał pod ciśnieniem - mówi Manecki. - Trzeba było pilnować, aby nie przegrzać.
A po pilnowaniu pomp - do łaźni?
- O, wielokrotnie korzystałem z łaźni - przyznaje Manecki. - Wchodziło się przez główne drzwi do holu, po prawej kupowało się bilet w okienku recepcji. Niestety, nie pamiętam, ile te bilety kosztowały, ale to nie było coś drogiego. Ponieważ higiena była wtedy jaka była, to władza dopłacała. Ta pani w recepcji wydawała ręczniki, duże i małe. Sauna miała 10 leżaków, to pamiętam dokładnie, za białymi parawanami. Po saunie można było tam leżakować. Bilet był ważny chyba na 2 godziny, a gdy czas się kończył, przychodziła pani i przypominała.W saunie były 3 stopnie do siedzenia, zrobione z lastriko. Do tego pomieszczenia wpuszczono parę i to ją właśnie trzeba było dozować, aby ludzi nie poparzyć. Obok był mały basenik, w którym ludzie moczyli się po saunie, by się schłodzić.
(pod tekstem, w galerii, można zobaczyć, jak to wszystko wyglądało - to kadry z ówczesnego filmu TVP Wrocław)
Bronisława Reichert, która jako przedstawiciel MPGK przez lata prowadziła sprawy budowy łaźni, twierdzi, że jej pierwszą kierowniczką była Barbara Zwierzchowska. Kto po niej? Chyba pani Piotrowska (nie udało mi się ustalić imienia), a następnie na pewno rządziła tam Nina Filuba.
- Była ostra była, wymagająca... - mówi niej Lidia Kłak, która pracowała wtedy w łaźni jako kąpielowa. - Trzeba było czasem ustąpić, bo inaczej trzeba by się z nią cały czas kłócić. To była służbistka.
Zadaniem kąpielowej było czyścić natryski, myć wanny, wpuszczać klientów, sprzątać. - Jak ja pracowałam, to ze mną kąpielową była Janina Gawlikowa. Na zmianie była jeszcze kierowniczka, no i palacz Maciuk palił w piecach na dole - mówi pani Lidia.
- Mieszkaliśmy wtedy na Pałacowej, do tej pory chyba nie ma w tym starym budynku łazienki, więc oboje z mężem korzystaliśmy z łaźni - mówi pani Lidia Kłak, która pracowała tam jako kąpielowa.
- Ja też się z nimi tłukłem tymi witkami w łaźni, jak Ruscy, to była bardzo dobra sprawa - mówi pan Kazimierz Kłak
Mieszkańcy przychodzili z własnym mydłem. Niektórzy mieli też swoje ręczniki. Największy ruch był w soboty, wtedy trzeba było czasem czekać na wejście. Spory hol ze stolikami, krzesełkami i wielkim radiem służył jako poczekalnia. Bardzo rzadko zdarzało się, że ktoś przychodził codziennie, zwykle raz w tygodniu, najczęściej właśnie w piątki lub soboty. Łaźnia dla klientów czynna była w godz.15.00-22.00, ale palacz przychodził do pracy już rano, wcześniej trzeba było też przygotować wszystko na przyjęcie klientów.
Sowieci w łaźni
Do miejskich legend przeszły historie o tym, jak to Ruscy chodzili do łaźni. Ruscy, czyli żołnierze Armii Radzieckiej, którzy stacjonowali wtedy w koszarach na terenie Oławy. Jest takie stare zdjęcie, jak idą zwartą grupą przez Rynek w stronę łaźni. Podobno czuć było, że przechodzą.
- Pamiętam oficerów wojsk radzieckich, którzy regularnie chodzili do sauny - wspomina Manecki. - To było jeszcze zanim w koszarach nie zbudowali sobie swojej. Zwykli wojskowi szli do kabin z natryskami lub wannami, ale wanny były droższe, bo za każdym razem trzeba było je myć. Jednocześnie mogło korzystać z łaźni około dwudziestu mundurowych. Jeden, z którym się przyjaźniłem, taki Pietka Klepacz z Krymu, który miał dolary, był zaopatrzeniowcem. Jego żona była lekarką. Gdy oni jechali do łaźni, to zwykle łazikiem, przy czym ona i żona drugiego oficera siedziały na pace pod plandeką, a obaj oficerowie w środku. Tak traktowano wtedy kobiety. Żołnierze ze wschodu przywozili swoje brzozowe witki, jeszcze z liści, którymi się smagali w saunie. Potem trzeba było to sprzątać, więc był dodatkowy kłopot. Żołnierze skarżyli się, że jak dla nich to woda leci z natrysków zbyt wolno, więc potrafili sitko wykręcić albo nawet urwać. Ciągle mieliśmy z tym problemy, trzeba było naprawiać. Krany też psuli. Oczywiście oficjalnie nikt nie śmiał się skarżyć na Ruskich. Przyjeżdżaliśmy i naprawialiśmy.
Sowieci oczywiście indywidualnie nie kupowali biletów, ale ponoć coś płacili - była z nimi podpisana umowa.
- To skur...syny byli - opowiada pan Kazimierz Kłak, mąż pani Lidii, który też był pracownikiem MPGK, więc czasem ją zastępował w łaźni. - Zdarzało się, że nasrał taki pod natryskiem i pakował to w kratkę ściekową! Chamstwo! Jak to kiedyś zobaczyłem, to narobiłem ambarasu! Chyba oni to na złość nam robili. No, panie, jak idę do wanny, a przed wanną mi się chce, to idę do toalety, a nie robię na podłogę i nie upycham tego w kratce ściekowej. Jak potem przychodzili do łaźni, to się mnie bali jak ognia. Generalnie ci prości żołnierze byli bardzo brudni.
Co innego oficerowie - ci przychodzili głównie na parówkę.
- Ja panu powiem tak szczerze - mówi pan Lidia. - Oni najpierw przychodzili na sauny, wyplażowali się, a potem pili. Przynosili ze sobą alkohol w baniaczku. Imprezę tam robili.
Ale nie tylko imprezy Sowietów stary budynek łaźni pamięta
Różne rzeczy się tam działy
Jak w dobrym dramacie. Skoro był parkiet, kiedyś trzeba było na nim zatańczyć. Okazja nadarzyła się w 1974 roku.
Napisz komentarz
Komentarze