- Oczywiście u nas, przecież prawie wszystko działo się w gminie Czernica. Tu są filmowe zagrody Kargula i Pawlaka, a także dom ich dzieci. Bardzo dobrze, że w Lubomierzu zaczęto tę wspaniałą przygodę z promowaniem filmu. Jeśli nawet to jakiś rodzaj rywalizacji, jest ona dobra i przyniosła mieszkańcom oraz fanom mnóstwo wspaniałych emocji. Sam Chęciński mówił, że tam kręcono cztery dni, a tu u nas kilkanaście...
- To wymieńmy te "nasze" plany zdjęciowe. Mamy już Czernicę, Dobrzykowice...
- Nadolice Małe, gdzie jest filmowy dom Witii i Jadźki, ten las z kabanem, ta kapliczka i ta aleja. Mamy pole w Nadolicach Wielkich - to tam samolot latał nie po swoim niebie. To są cztery lokalizacje w gminie Czernica.
- A zna pani inne?
- Choćby Sobótka, gdzie kręcono sceny w kamieniołomie - tam uciekli młodzi z "Samych swoich" mówiąc, że nie wrócą, dopóki nie ustanie kłótnia między rodzinami. Jest też młyn w Sadowicach w gminie Kąty Wrocławskie - to tu filmowy Kokeszko strzelał do szabrowników. I Siechnice, gdzie nagrywano epizody do "Wielkiego Szu".
- Skąd w ogóle w pani życiu wziął się Chęciński?
- Tu musimy się cofnąć w czasie. Jest 1966 rok, mam 10 lat, na stacji Czernica kręcą powitanie Jaśka Pawlaka, który przybywa z Ameryki w odwiedziny do brata. To jedna z pierwszych scen "Samych swoich". Wtedy właśnie na stacji Czernica Wrocławska (filmowe Rudniki) pierwszy raz zobaczyłam Chęcińskiego, choć wtedy nie miałam pojęcia, że to jest on. W ogóle nie miałam świadomości, że tam się kręciło film. Wcześniej usłyszałam w sklepie, że w Czernicy na stacji będzie kino. Było to dość dziwne, bo przyjeżdżało już do nas kino, ale do świetlicy. Było też kino Pullman, więc myślałam, że to może będzie to. Podstawiano wtedy wagon przy rampie kolejowej i wyświetlano w nim filmy dla dorosłych. To było takie objazdowe kino wagonowe. Gdy usłyszałam, że tym razem kino będzie na stacji, zastanawiałam się, gdzie powieszą ekran, gdzie będą siedzieć ludzie? Wtedy dla mnie kino i film to było wyświetlanie i oglądanie, a nie kręcenie.
- Spotkanie na stacji zrobiło wrażenie?
- Wielkie! Widziałam pewne rzeczy, które długo nie dawały mi spokoju. Gdy kiedyś opowiadałam to Chęcińskiemu, powiedział mi tak: "Wie pani, setki ludzi mówiły mi, że były na planie, ale nikt mi nie powiedział o tych szczegółach, co pani". A co ja zauważyłam? Musiałam przejść od przedszkola (dzisiejszy Urząd Gminy) do domu wraz z moimi braćmi poprzez teren planu przy stacji, ale on był zagrodzony sznurkiem. Poprosiłam więc pana z batem, pilnującego porządku, żeby nas przepuścił, bo nie mogłam wracać główną drogą. Tamtędy jeździły karosy z JZS w Jelczu i WZR w Czernicy, więc ojciec kategorycznie zabronił mi chodzić drogą bez pobocza. Ostatecznie ten ktoś od produkcji wyraził na to zgodę. Byliśmy jedynymi, którzy widzieli plan filmowy od innej strony. Moi koledzy: Marek i Kazik (syn kolejarza), widzieli to z daszku poczekalni. A pozostali gapie stali przy Kolejowej, gdzie był tłum. To był oczywiście zbieg okoliczności, który dla mnie okazał się tym ziarnem, które wtedy zostało posiane, a plony wydaje do dzisiaj. Kiedy rozmawiałam potem z Panem Sylwestrem, opowiadałam mu, że widziałam, jak twarze i ręce aktorów smarowali na pomarańczowo. Pytał, jak to zauważyłam. To było zastanawiające, po co to robią? Na rogu poczekalni stał stołek, na którym po kolei sadzali aktorów i tak ich charakteryzowali, gdyż film kręcono w technologii czarno-białej. Twarze wyszłyby na taśmie płasko, bo dzień był słoneczny. Oczywiście, nie wiedziałam wtedy, co tam się dzieje, ale dziecko ma umiejętność zapamiętywania szczegółów, czasem nieważnych. Te okazały się jednak bardzo ważne. Po torach jeździła ogromna lokomotywa, która co chwilę wjeżdżała na stację, aby zaraz się wycofać i ponownie wjeżdżać. Powtarzano to do znudzenia. Zapamiętałam też pana w taksówce - dziś wiem, że to był Witold Pyrkosz - wtedy bardzo się nudził czekaniem na swoją kolej. I drugiego pana, stojącego z boku - z zapałkami, a właściwie ze stosikiem połamanych zapałek. W głowie przebiegła mi wtedy myśl, że to musi być ten ktoś, kto na naszym szkolnym podwórku śmieci... Na każdej przerwie wychodziliśmy zbierać papierki, a po lekcji one znów tam były. I ten, który miał u stóp te połamane zapałki, to musi być "sprawca". A to był właśnie Chęciński. Sam mi to powiedział. I to było moje pierwsze z nim spotkanie, chociaż nieświadome... Wtedy nie zamieniliśmy słowa. Potem, wiele lat później, pytałam reżysera, co to było z tą lokomotywą, dlaczego tyle razy wjeżdżała i wyjeżdżała, a tego nie było na filmie. Odpowiedział, że być może nie było to w rytmie sceny, być może maszynista nie w tę stronę patrzył, a "wszystko musi być zsynchronizowane". Był zdumiony, że zapamiętałam aż tyle szczegółów. "Z tymi zapałkami to byłem ja" - powiedział. Przyznał, że miał brzydki zwyczaj przeżuwania zapałek. Działo się to wtedy, kiedy się denerwował i brał zapałkę do ust, przeżuwał, a potem wyrzucał patyczek na ziemię. "Pani przypomniała mi o czymś, o czym już dawno zapomniałem, a to prawda..." - mówił. Przywiązywał ogromną rolę do prawdy i sukces jego filmów opiera się na tej prawdzie. Był przekonany, że widzowie to czują.
Potem, już w liceum, a chodziłam do wrocławskiej "dziewiątki", gdy mówiło się coś o tej znakomitej komedii, to miałam co opowiadać. Byłam dumna, że przecież kręcili ją u nas na stacji i nawet to widziałam. Nikt mi nie chciał wierzyć, ale film pokazywano dość często, więc zwracałam uwagę na te kadry. Byłam w klasie dojeżdżającej i mogłam się pochwalić czymś tak wyjątkowym.
- Kiedy przyszedł pomysł na książkę o Chęcińskim?
- To przychodziło stopniowo. W 2018 roku na festynie w Dobrzykowicach, którego pomysłodawczynią od 2000 roku była Halina Popiołek - radna i sołtyska wsi, pierwszy raz spotkaliśmy się już jako dorośli, chociaż widywałam go wielokrotnie na festynach, gdzie przyjeżdżał - nawet z urlopu nad morzem - by spotkać się z innymi twórcami komedii i wielbicielami. Ponieważ miałam za sobą wydanie paru książek, zaproszono mnie do namiotu VIP-ów. Wtedy podeszłam do Pana Sylwestra i przeprowadziłam z nim krótką rozmowę. Zapytałam, co to było z tą lokomotywą, na planie "Samych swoich" w Czernicy, dlaczego jej nie ma w filmie. Wspomniałam, że byłam obserwatorką kręcenia tam zdjęć i dodałam, że to, co w tym filmie jest fikcją, u nas działo się naprawdę, bo przecież na tę samą stację w 1945 roku przyjechał pociąg z repatriantami z województwa tarnopolskiego, ze wsi Chodaczków Wielki. Wówczas od składu odczepiono lokomotywę i przez dwa tygodnie, po dwutygodniowej podróży w bydlęcych wagonach, ludzie nie wiedzieli, co dalej. Rozeszli się więc po okolicznych miejscowościach. Było to dla Pana Sylwestra bardzo ciekawe, ale miał już plany i na tym zakończyliśmy tę rozmowę. Wspomniałam o pisaniu książek o ludziach przybywających tu po wojnie do dziś. Moja koleżanka zrobiła nam wspólne zdjęcie. Kiedy dwa lata później zajęłam się kontynuowaniem spisywania historii mieszkańców gminy Czernica w książce "Przenikanie", trafiłam do Dobrzykowic, gdzie Chęciński otaczany był ogromnym kultem. Zwracano się do niego "Mistrzu". Na ten kontakt musiałam poczekać aż pół roku, ale jak już udostępniono mi numer i zgodził się porozmawiać, nasze rozmowy trwały niemal cały rok 2021, bo od stycznia do grudnia... Pan Sylwester był bardzo precyzyjny, wymagający od siebie i od innych. Tekst, który powstał z tej pierwszej rozmowy, pokazałam mu w jego domu. Potem długo rozmawialiśmy, bo uwielbiał robić dygresje do tego, co zostało zanotowane. Wielokrotnie byłam zapraszana do Wrocławia na Sępią. Oczywiście jeszcze wtedy nawet nie myślałam, że napiszę książkę poświęconą Chęcińskiemu, choć i tak on pojawia się we wszystkich moich poprzednich.
- Czy można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliście?
- To może za duże słowo, ale nawiązaliśmy bardzo dobry kontakt, bardzo ciepłe relacje. Wiedziałam, że czekał na mnie, doceniał punktualność, sam też był niezwykle punktualny. Był wyjątkowym słuchaczem, co potwierdzają niemal wszyscy zaproszeni do wypowiedzenia się w książce o nim. Ma ona wielu autorów, a ja pośredniczyłam w dotarciu do nich, posegregowaniu i zredagowaniu materiału. Chęciński doceniał pracę całego zespołu i tu też miałam wspaniały zespół.
- Decyzja o książce zapadła przed jego śmiercią?
- Nie, już po. Wcześniej nie wiedziałam, że jest ciężko chory. Niczym się nie zdradził. Miał ponad 91 lat, prowadził aktywny tryb życia i bez przerwy nad czymś pracował. Wciąż przychodziło do niego wielu znajomych, by pokazać scenariusze, prosić o konsultacje itp. Bardzo się cieszę, że ja też znalazłam się wśród tych, którym udało się spotykać i czerpać siłę z jego mądrości, poczucia humoru, podziwiać talent i osobowość Mistrza. Prawdopodobnie właśnie tą historią o dziesięcioletniej dziewczynce na planie jakoś się wstrzeliłam w jego życie. I tymi zapałkami, tymi szczegółami. Kontaktowaliśmy się dość regularnie, a ja to wszystko spisywałam na bieżąco. Potem, gdy tekst już był na kartce, on czytał i rozwijał, czasem korygował. Owszem, przechodziła mi wtedy taka myśl, że gdybym miała taką możliwość napisania książki o Chęcińskim... Ale gdzie tam! Myślałam, że jest tylu innych znanych ludzi, jego przyjaciół, którzy mogliby ją napisać... Na wszelki wypadek gromadziłam materiały i gdyby ktoś zechciał, mogłabym się nimi podzielić. Parę tygodni przed śmiercią zatelefonował do mnie w sobotni poranek (zwykle rozmawialiśmy wieczorami) i powiedział, że prosi mnie o pomoc w rozdysponowaniu środków z przyznanej mu Nagrody Kulturalnej Śląska Kraju Związkowego Dolnej Saksonii. Przeznaczył je dla dzieci ze szkoły w Dobrzykowicach. To było dla mnie coś w rodzaju zielonego światła, bo obdarzył mnie wielkim zaufaniem. I od tej pory rozmawialiśmy codziennie. Książka powstała być może właśnie dlatego, że on mi zlecił zająć się tym funduszem z nagrody. "Jestem, stuprocentowo pewny, że pani zrobi to najlepiej" - powiedział. Bardzo przepraszał mnie za kłopot, a to przecież było dla mnie największą radością. - Ależ ja nie jestem z Dobrzykowic! - zmartwiłam się. To mu nie przeszkadzało. Powołałam więc zespół, składający się z członków zarządu Dobrzykowickiego Stowarzyszenia Samych Swoich i dyrekcji ZSP. Wspólnie udało się zrealizować misję, czyli zorganizować wyjazd do Łodzi i Warszawy oraz wyjście do teatru. Wtedy powiedział, że jako dziecko pojechał na wycieczkę do Częstochowy, gdzie zobaczył spektakl "Noc listopadowa" i zapamiętał do dziś. Być może wiedział, że dając mi zadanie z nagrodą, tego wielkiego zaszczytu nie zmarnuję? Wymyśliłam to, gdyż jako doświadczona nauczycielka zdawałam sobie sprawę, że to będzie żywy pomnik Mistrza.
Po jednej z konsultacji w sprawie wyjazdu, a bywało, że rozmawialiśmy w siedzibie DSSS w trybie głośno mówiącym, umówiliśmy się na kolejną rozmowę. Dzwonię więc 3 grudnia 2021 i słyszę, że coś mi nie pasuje, bo był inny pogłos niż zwykle. Przeszło mi przez myśl, że może jest w szpitalu. Umówiliśmy się na kolejną rozmowę. Zauważyłam, że gaśnie, ale na temat choroby nic nigdy nie mówił. Za parę dni wieczorem 8 grudnia koleżanka - Sabina Jasińska, wiceprezes stowarzyszenia Społeczny Komitet Mieszkańców Kamieńca Wrocławskiego, Łan i Czernicy, która jest wydawcą moich książek, dzwoni do mnie z wiadomością, że Chęciński nie żyje... Niemożliwe! No niemożliwe! Szok...Ta książka miała kiedyś powstać, ale nie myślałam, że on tak szybko odejdzie! A jeszcze miałam tyle pytań, zostaliśmy z niedokończoną rozmową... Wtedy już wiedziałam - zabieram się do pisania. Dziesięć dni potem, na pogrzebie 18 grudnia, miałam już kilkanaście stron książki.
Myślałam, że pogrzeb to dobra okazja, aby dotrzeć do ludzi, którzy mogliby mi opowiedzieć o Mistrzu. Chciałam rozmawiać z osobami z kręgów rodzinnych, zawodowych, z fanami, z tymi wszystkimi, którzy mieli szczęście spotkać Chęcińskiego na swojej drodze. Proszę sobie wyobrazić, że stoi kondukt pogrzebowy, a ja mówię do tych ludzi, że będę pisała książkę o zmarłym, więc jeżeli ktoś chciałby się wypowiedzieć, to serdecznie zapraszam. A tu kamienne twarze. Jakby ktoś mi powiedział: "A kim pani jest?". To był impuls, może nie w porę, ale chciałam zaprosić tych wszystkich z różnych kręgów znajomych, bo zależało mi, by była to wspólna praca, by zdobyć kontakty.
- Kontakty jednak się pojawiły?
Napisz komentarz
Komentarze