- Czy ktoś z Siostry znajomych zginął na wojnie?
- Tak. Bardzo przeżyłam śmierć mojego ucznia... Przygotowywałam go do pierwszej spowiedzi i Komunii Świętej. Został powołany do wojska. Przez pół roku był w Winnicy, gdzie odbywał szkolenie. Miałam nadzieję, że nie wyślą go na front. Miał dwójkę dzieci: trzecia i piąta klasa szkoły podstawowej. Wysłali go na front i zginął pod Bachmutem 6 kwietnia 2023 roku. Był mi bardzo bliski - prowadziłam dla niego indywidualną katechezę z tej racji, że był już dorosłym człowiekiem. Bardzo się przez to zżyliśmy. Jego żona jest jeszcze niewierząca, ale ich dzieci uczęszczały na katechezę.
Jurij, ojciec dwojga dzieci, zginął pod Bachmutem. - przygotowywałam go w 2020 roku do pierwszej spowiedzi i Komunii Świętej - mówi siostra Maria. - A jego syna i córkę w 2021 roku...
- Jak teraz, gdy trwa wojna, funkcjonuje wasze zgromadzenie na Ukrainie?
- Postanowiłyśmy, że będziemy funkcjonować w miarę normalnie. Oznacza to, że mamy wspólne modlitwy w naszym domu według grafiku ustalonego przed wojną, prowadzimy katechezę. Tylko ta katecheza wygląda inaczej. Gdy dzieci do nas przychodzą, to zatrzymujemy je dłużej. Ale trzeba tu dopowiedzieć, że nie ma katechezy w szkole, tylko w salkach katechetycznych i najczęściej w sobotę i niedzielę. Zresztą, szkoły obecnie też nieco inaczej funkcjonują. Jeśli jakaś placówka nie ma schronu, to jest zamykana, a dzieci z tej szkoły uczą się w tej, gdzie taki schron jest. To powoduje, że wiele szkół pracuje na dwie zmiany. Często też zajęcia prowadzone są przez internet. Na katechezę dzieci przywożą rodzice. W naszym kościele jest schron, więc mamy prawo takie zajęcia organizować. Ale nie zmuszamy do przyjazdu. Jak ktoś nie chce lub nie może, to prowadzimy katechezę przez internet.
Warto zaznaczyć, że w czasie wojny trzy razy zorganizowaliśmy Pierwszą Komunię Świętą dla dzieci. Nie robimy rocznic Pierwszej Komunii Świętej, no bo w tych warunkach nie chcemy nikogo niepotrzebnie narażać. Organizujemy też bierzmowanie.
Maksym zginął na początku czerwca 2024. - Wychowywał się w domu dziecka prowadzonym przez Siostry od Aniołów i jeszcze
na jesieni 2023 roku kopał u nas w ogródku - opowiada siostra Maria. - Dom dziecka jest dwie ulice od nas, blisko...
- Pomimo trwającej wojny staracie się prowadzić we Wspólnocie względnie normalne życie, zajmując się tym, co robiłyście do tej pory: katechizować dzieci i młodzież, a także przygotowywać ich do przyjęcia sakramentów. A są jakieś zadania specjalne wynikające z wojny?
- To zależy od możliwości i naszej siły. Gdy na początku wojny przetaczała się przez Winnicę i Żytomierz fala przesiedleńców ze wschodu na zachód, uciekali w zasadzie tak, jak stali. Mieli tylko to, co na szybko ze sobą zabrali. Wsiedli w samochód i ruszyli w drogę, byle dalej od wybuchów bomb. Może niektórych raziło i budziło dziwne skojarzenia, że uciekinierzy jeżdżą bardzo wypasionymi samochodami, ale, jak nam to tłumaczył jeden z uciekinierów, wsiadł w to, czym jeździł na co dzień. Innego auta nie miał. Nie chciał zmieniać samochodu na gorszy, aby udawać biednego uchodźcę. Tworzył się taki stereotyp, że uciekali ci bogaci Ukraińcy, dobrymi samochodami, z pełnym portfelem. Ale to oznacza też, że oni - w sensie materialnym - potracili najwięcej: domy, firmy, dobre posady.
- Wasz dom był takim przystankiem dla tych ludzi?
- Tak. Czasami przewijało się nawet 60 osób dziennie. Najczęściej trzeba było ich tylko nakarmić, bo oni szli dalej. Nie miałyśmy możliwości wszystkim zapewnić noclegu. W klasztorze u franciszkanów tymczasowo mieszkało dużo więcej osób, bo mają takie możliwości lokalowe. Nasz domek jest malutki, więc nocowały u nas jedna, dwie rodziny.
Szukałyśmy też transportu dla tych, którzy ruszali dalej. Mam w Żywcu koleżankę, która od początku wojny zajmuje się pomocą humanitarną przywożąc różne potrzebne tu rzeczy. Ona też często zabierała rodziny ukraińskie do Polski. Były to kobiety i dzieci. Nie zdarzyło mi się pomagać w przerzucie do Polski mężczyzn. Ale oczywiście wiem, że byli tacy, co uciekali.
Pogrzeb Maksyma w konkatedrze w Żytomierzu
- Jak organizowałyście tę pomoc? Przecież żeby nakarmić 60 osób, to trzeba mieć czym. Nie sądzę, że dysponowałyście takimi zapasami.
- Oczywiście. Z pomocą przychodził ksiądz, który ogłaszał wiernym, że jest taka a taka potrzeba. Ludzie bardzo chętnie odpowiadali na te prośby. A my rozdysponowywałyśmy tym, co nam przyniesiono. Parafia, w której mieszkamy w Żytomierzu jest pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego. Działa w niej "sztab miłosierdzia". Zaangażowane w to dzieło są głównie kobiety będące już na emeryturze, które w każdej chwili są gotowe przyjść i ugotować gar zupy.
- Są więc w stałym pogotowiu, bo w każdej chwili może pojawić się sytuacja, że będzie trzeba kogoś przyjąć?
- Tak. Wcześniej rzeczywiście, nagle docierała do nas informacja, że za chwilę będziemy mieli większą ilość uchodźców. Teraz jest pod tym względem spokojniej. Zresztą, kiedyś mieszkańcy prywatnie przyjmowali uchodźców i zapewniali im wyżywienie. Poza tym, gdy ludzie widzieli, że u nas znów robi się tłoczno, sami przynosili produkty żywnościowe, czyszcząc swoje piwnice.
Teraz opiekujemy się taką jedną rodziną z Mariupola. Nie mieszkają u nas, ale po sąsiedzku. Ale już zaczynają sobie samodzielnie radzić.
Jeszcze wracając do "sztabu miłosierdzia"... Teraz żywimy wojskowych w szpitalach. A są one przepełnione od rannych żołnierzy. Jedzenie szpitalne jest, jakie jest. Dlatego nasza parafia podjęła taką decyzję, że w czwartki będziemy zanosić jedzenie do poszczególnych szpitali w Żytomierzu, a jest ich siedem. Tak więc co tydzień idziemy do innego z tym, co nasze panie przygotowały. Przynosimy 60-80 obiadów. Wcześniej opracowywany jest jadłospis. Ksiądz na mszach mówi, co będziemy gotować i co jest nam potrzebne. Ludzie przynoszą produkty, a my przerabiamy je na obiady.
- No dobrze... Mówi Siostra o tym, jaką pomoc niosą katolicy. A czy w podobny sposób działają też inne wspólnoty religijne: prawosławni, grekokatolicy, protestanci? A może jest jakaś między wami współpraca na tym polu?
- Tak, jakaś współpraca międzywyznaniowa też się pojawia, ale my nie jesteśmy w nic takiego zaangażowane. Słyszałam, że dużą pomoc z zagranicy organizują protestanci.
- Pytam o to, bo pomyślałem sobie, że to dokarmianie w szpitalach można byłoby zorganizować tak, że katolicy w czwartki, prawosławni w poniedziałki, a w niedzielę protestanci...
- Nie, tak to się nie odbywa. Jest inaczej: nasza parafia w czwartki, franciszkanie we wtorki, a w niedzielę katedra. Czyli tylko Kościół katolicki w tym uczestniczy. Natomiast działa kuchnia Caritas, którą zaopatrują katolicy i grekokatolicy. Jest to punkt, do którego biedni mogą przychodzić po obiady. Powstała ona w czasie wojny i uchodźcy mają pierwszeństwo. Tu obiady wydawane są codziennie.
- Czego najbardziej potrzeba?
- Przede wszystkim na początku wojny, gdy wszystko odbywało się jeszcze w dużym chaosie i widać było, że ci żołnierze nie tylko nie mają właściwego umundurowania, ale nie mają też co jeść, organizowałyśmy im pożywienie. I to było najważniejsze, bo głód odbiera siły fizyczne i psychiczne. Chodziłyśmy więc od mieszkania do mieszkania w blokach i zbierałyśmy, co dali. Sprowadzałyśmy też drożdże, mąkę i inne takie rzeczy i piekłyśmy coś dla nich. Były dwie panie, jedna katoliczka, druga prawosławna, które piekły po 200 bochenków chleba. Ja sprowadziłam 3 tys. jajek z Polski. Każdy więc robił, co mógł.
Kolejną ważną rzeczą, której brakuje, to leki. Szczególnie zimą potrzebne były lekarstwa, bo ci żołnierze byli wiecznie przeziębieni. Ukraińcy już wydali to, co mieli w zapasie, więc ja sprowadzam je z Polski.
- A jak sami Ukraińcy wspierają swoich żołnierzy na froncie?
- Na wszystkie możliwe dla siebie sposoby. Angażują się w to dorośli, ale też dzieci. Na przykład z koralików robią jakieś bransoletki, zawieszki itp. i sprzedają to dla wojska. A ludzie widząc, że pieniądze idą na taki cel, płacą znacznie więcej niż wynikałoby to z kosztów.
Na ulicach można też spotkać wielu żołnierzy, którzy powrócili z wojny ranni i już nie mogą czynnie walczyć. Śpiewają różne żołnierskie piosenki i zbierają pieniądze, które później przekazywane są na cele wojskowe.
Muszę dodać, że o ile na początku wojny mężczyźni poborowi byli jakoś selekcjonowani pod kątem fizycznej przydatności do walk, tak teraz praktycznie biorą wszystkich. Powołują też chorych, a także księży jako normalnych żołnierzy, nie jako kapelanów. Jak jest proboszczem, to jeszcze zostawiają, ale wikarych biorą. Ale i to może się zmienić.
- I nie ma znaczenia, czy to ksiądz katolicki czy prawosławny?
- Nie ma. Biorą wszystkich. Dlatego biskupi starają się, aby każdy ksiądz miał jakąś parafię. A że kościołów nie brakuje, więc jakoś udaje się na razie większość księży uchronić przed wojskiem.
Z frontu wraca się psychicznie zniszczonym. Znam nieco sytuację jednego katolickiego księdza, który sam zgłosił się na wojnę. Przez pierwsze dwa lata pisał, że u niego wszystko w porządku, że daje radę. Ale ostatnie jego listy są pełne niepokoju. Pisze, że już sam nie wie, kim jest - czy jest księdzem, czy mordercą. Widać u niego załamanie. Dwa lata spędzone w okopach zniszczyły go. To, co tam się dzieje, jest ponad psychikę normalnego człowieka.
- Jakie jeszcze podejmujecie działania związane z obecną sytuacją w Ukrainie?
- Staramy się wiele robić dla dzieci. Dla nich długotrwały stres i niepokój wywołany działaniami wojennymi jest wyjątkowo niszczący. Uświadamiamy więc rodziców, aby stwarzały swoim dzieciom jak najwięcej możliwości odstresowania. Niech chociaż przez godzinę dziennie mogą zapomnieć o tym, co im grozi. To już jest dla nich leczące.
A ze swojej strony robimy np. Dni z Jezusem. W sobotę i niedzielę dzieci przychodzą do nas o 10:00 i do 16:00 prowadzimy z nimi zabawy, konkursy, organizujemy im posiłek, wspólnie śpiewamy.
Napisz komentarz
Komentarze