Historia jest niesamowita i dotąd szerzej nieznana. Pan Adam był wtedy saperem w jednostce ze Świdnicy, która w maju 1963 roku przeprowadzała ćwiczenia nad Odrą między Lipkami a Brzegiem, gdzie zrobili sobie poligon. Ćwiczyli
Tego feralnego dnia - pod koniec maja - Wojsko Polskie akurat przeprowadzało bardzo ważne ćwiczenia, sprawdzające ostateczne wyszkolenie żołnierzy. Akurat był dwukilometrowy bieg na poligonie w pełnym rynsztunku, który młodziutki Adam wygrał, więc był bardzo dumny, ale i zmęczony. Po śniadaniu na drugi dzień zrobiło mu się niedobrze.
- Coś mnie zaczęło cisnąć - wspomina dzisiaj. - Nie miałem wybory, musiałem lecieć do latryny. Po powrocie, a trwało to jakieś 10 minut, idę do swojego plutonu saperskiego, ale widzę, że nikogo nie ma. Pytam dyżurnego, gdzie oni są.
- A co, ty nie pojechałeś? - mówi.
- Gdzie?
- No przecież wszyscy wsiedli do amfibii i pojechali na drugą stronę Odry pole minowe zakładać.
Adam poleciał wtedy na wał przy brzegu rzeki, ale już nikogo nie było widać. W końcu truchtem pobiegł w kierunku Brzegu. Ktoś nagle z krzaków wyciąga do niego rękę i woła.
Okazało się, że tam dwóch leserów się schowało, nie z jego kompanii. Też nie poszli na zajęcia, spóźnili. się.
- Teraz się nie ruszaj - powiedzieli do Adama. - Przeczekamy.
Zapamiętał, że było tam w trawie mnóstwo jaszczurek, z którymi się bawili. W końcu przyszła godzina 15.00, więc trzeba było iść na obiad.
- Poszliśmy pomału, aby nas nie zauważył, że nie byliśmy na ćwiczeniach - opowiada pan Adam. - Zza krzaków wyszliśmy do razu pod kuchnię. Mojego plutonu jeszcze nie było. Zaniepokoiłem się. Parę minut potem leci żołnierz w pełnym rynsztunku od strony Odry. Zasapany.
- Gdzie jest dowódca? - pyta wystraszony.
- W namiocie.
Adam stał blisko tego namiotu, więc słyszał, co tamten mówił dowódcy.
- Powiedział, że na Odrze utonęła amfibia - mówi pan Adam. - Chłopcy wracali z poligonu, siedzieli jak zwykle z tyłu amfibii, gdzie śruba chodzi. Najwyraźniej jednak nie trafili w przyczółek, gąsienica nie złapała gruntu i amfibia gwałtownie się poszła pod wodę, a było tam głęboko, ponad 3 metry, choć na środku rzeki był tylko metr.
Żołnierze pospadali do wody, a że byli w pełnym uzbrojeniu, z bronią, w hełmach, z gumowych butach, nie mieli wielkich szans. Wszyscy poszli pod wodę za tą śrubą i już nie wypłynęli. Tak wynikało z opowieści tego żołnierza. Wtedy policzyli, ilu ich zginęło. Wyszło im, że do pełnego stanu brakuje dziewięciu, ale zauważyli, że jednemu, którego, udało się wyciągnąć, but gumowy został w ręku, bo w ostatniej chwili chwytał tonącego kolegę. Jeszcze udało się go wyciągnąć.
- Ciał jednak ostatecznie mieli 7, a brakowało 8 żołnierzy - mówi pan Adam. - Tym ósmym byłem ja. Ponieważ mnie nie było na ćwiczeniach, myśleli, że ja też też utonąłem. Siedziałem obok cicho, ale nikt się o nic nie pytał. Ja zresztą już szykowałem się do wyjazdu po zajęciach do Lwówka Śląskiego.
Dziś nie pamięta już wszystkich nazwisk tych, którzy utonęli. Zapamiętał tylko, że dwóch nosiło nazwisko Kamiński (w tym dowódca), a jeden to był Gibski.
*
Pan Adam wtedy jeszcze nie mieszkał w Oławie, gdzie trafił 2 lata później, w 1965, i gdzie mieszka do dziś.
*
Napisz komentarz
Komentarze