- Skąd pochodzili rodzice?
- Tata z Rzeszowskiego, a mama ze Śniatynia. Stamtąd po wojnie przyjechali do Bystrzycy.
- I tu zamieszkali na wiele lat. Czy ojciec zdążył pokochać tę poniemiecką wieś Peisterwitz, przemianowaną na Bystrowice, a potem na Bystrzycę?
- Mama tęskniła za wschodem, wspominała stare miejsce, ale nie ojciec. Owszem, jeździł na tę swoją Rzeszowszczyznę, ale Bystrzycę polubił od samego początku. Nawet jak już nie czuł się dobrze, to wciąż próbował chodzić, sprawdzał, oceniał. To mu się nie podobało, tamto. I mówił, jak powinno być. Czy się zakochał w Bystrzycy, to nie wiem, ale chciał tu być, bo początkowo myślał, że będzie pracował w tartaku. Jak dawniej, w Załuczu, niedaleko Śnietynia, gdzie był zatrudniony w tartaku. Ale w Bystrzycy szybko nie mogli go uruchomić, więc zajął się czymś innym. Jak go mianowali wójtem, to stał się społecznikiem całą gębą. Nie myślał o swoim domu, że może czasem trzeba byłoby coś koło niego zrobić, tylko wciąż mówił o innych. Wtedy czasami brakowało mi go. Ja za nim bardzo tęskniłam, bo lubiłam siadać mu na kolana. Jak byłam mała, wszędzie mnie ze sobą zabierał, na pochody pierwszomajowe do Oławy. Na przyczepie traktorowej stawiano wtedy ławki, przystrajano zielonymi gałązkami. Na wszystkich pochodach byłam. Do kościoła też mnie za rękę prowadził. Jak ten kościół w Bystrzycy z protestanckiego na katolicki wyświęcili, to przez jakiś czas urzędował w nim ks. Stanisław Bochenek. Tam na plebanię się schodzili różni, pan Zubków, Kościuk, także mój ojciec. W karty grali, w szachy. Tam właśnie pierwszy raz w życiu jadłam pomarańcze czy figi, które dał mi ksiądz. Takie frykasy tam na mnie czekały. Do kuchni zawołał, gdzie taka malutka starsza pani była, której zawsze kazał coś dla mnie przygotować. A ten ksiądz Bochenek to ciekawy człowiek był. Mało się dziś o nim wspomina, ale Bochenek to nie było jego prawdziwe nazwisko. W czasie wojny był kapelanem w Armii Krajowej, a potem w Bystrzycy u rodziców się ukrywał. Naprawdę nazywał się inaczej. Gdy szedł do kościoła, to zawsze sutannę nosił pod pachą. Dopiero w zakrystii się przebierał. W późniejszych latach go zrehabilitowali, a gdy zmarł, pamiętam jak z Bystrzycy wielu ludzi jechał na pogrzeb do Sobótki, bo gdzieś tam miał wtedy parafię.
- Jakim człowiekiem był wtedy pani ojciec? Jakim go pani zapamiętała?
- Z tych najwcześniejszych lat zapamiętałam ojca jako wielkiego społecznika. Bez przerwy musiał coś robić dla innych. Wszędzie było go pełno. Jak ktoś przyjechał, to musiał zabrać głos, musiał się wtrącić, musiał doradzić.
- Należał do partii?
- Nie, do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nigdy nie należał, był działaczem ludowym, członkiem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. O jego charakterze może świadczyć to, że jak już wszyscy powybierali sobie domy w Bystrzycy, w pewnej chwili mama mówi: Zaraz, a my gdzie będziemy mieszać? No to on znalazł gdzieś tam dom, ale tam byli już inni. Powiedział tylko: Aaa, no to z nimi będziemy mieszkać. Tylko, że nas było sporo. Potem ktoś mu powiedział, że jest do wzięcia gospodarstwo przy ulicy Chrobrego, więc je wziął. Było spore. Ojciec nie chciał, jak inni, chodzić po opuszczonych domach, by gromadzić poniemieckie dobra. Mało tego, rozdawał to, co było u nas. Pamiętam, że w tym poniemieckim gospodarstwie było pianino, była maszyna doszycia, mieliśmy piękne żyrandole. Widać ktoś zamożniejszy tam wcześniej mieszkał. A ojciec, że po co nam piękne żyrandole w domu, skoro w biurze nie ma takich ładnych, więc wszystkie powynosił do urzędu gminy. Pianino też komuś podarował. Po co nam w domu? - mówił. Mama ledwo uratowała maszynę do szycia, bo też chciał ją komuś oddać, a przecież nam też mogła się przydać.
Napisz komentarz
Komentarze