Oława/Ameryka Południowa
- Urodziłaś się i przez większość swego życia mieszkałaś w Oławie. Liceum i studia skończyłaś we Wrocławiu. Jesteś drobną dziewczyną, na pierwszy rzut oka nie wyglądasz na twardą podróżniczkę. Jednak pozory mylą, niejedna osoba nie dałaby rady przebyć takiej drogi, jak ty. Co cię skłoniło do podróżny po tak egzotycznym miejscu?
- Dziękuję, ale wcale nie czuję się silniejsza i bardziej zorganizowana niż inni. Wbrew pozorom taka wyprawa nie jest skomplikowana. Trzeba tylko mieć czas i być zdecydowanym. Mam znajomych, którzy zwiedzili dużo więcej świata niż ja. Jak słuchałam ich historii, to upewniałam się w tym, że taka wyprawa nie jest trudna i każdy może wyruszyć w drogę.
Przede wszystkim chciałam odwiedzić Peru. Przeczytałam książkę sławnego podróżnika, nie chcę zdradzać nazwiska, i po lekturze stwierdziłam, że muszę odwiedzić tamtą część świata. Niestety, po weryfikacji okazało się, że książka jest bliższa bajkom, a nie rzeczywistości.
- Dlaczego?
- Przykładów jest wiele. Sądzę, że niektóre rzeczy są zmyślone, podkoloryzowane i pisane w taki sposób, aby zadowolić czytelnika.
- Czy to znaczy, że się zawiodłaś?
- Absolutnie nie! Po prostu, wiele rzeczy wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Podróże kształcą i choćbyśmy przeczytali wiele książek, to warto zwiedzać miejsca, które znamy tylko z kart. Przez te trzy miesiące nauczyłam się więcej niż przez całe studia.
- Chyba jednak nie przeczytałaś książki, nie spakowałaś plecaka i nie wyjechałaś do Ameryki Południowej tak po prostu, w jeden dzień?
- Oczywiście, że nie. Czekałam parę lat, by spełnić to marzenie. Przyszedł taki moment, kiedy skończyłam studia i nic mnie w Polsce nie trzymało. Polowałam na tani bilet. W internecie można znaleźć wiele stron, na których są ciekawe oferty. Trzeba być trochę cierpliwym oraz planować podróż z odpowiednim wyprzedzeniem, lub być gotowym do wyruszenia w drogę w przeciągu kilku dni. Zabukowałam bilety pół roku przed wylotem. Potem pracowałam przez 3 miesiące na Islandii, żeby zarobić na podróż. Nie obyło się bez pewnych nieprzyjemności, ale w końcu odłożyłam parę groszy.
- Jakich nieprzyjemności?
- Wspólnie z koleżanką trafiłyśmy na nieuczciwego pracodawcę, który nie zapłacił nam tyle, ile powinien. Nadal sądzimy się z nim, ale to mało istotne. Na Islandii łamanie praw pracowników jest bardzo źle widziane i nasz były szef ma teraz spore problemy.
- Polowałaś na tani bilet lotniczy, ile za niego zapłaciłaś?
- Około 1200 zł, z Madrytu do Limy i z powrotem. Cena biletu nie była najniższa. Moi znajomi polecieli np. do Sao Paulo za 800 złotych w dwie strony.
- Jak na tak długi lot, to i tak bardzo mało. Samolot był normalny, bez dziur i innych ukrytych wad?
- Tak, był zupełnie normalny, a lot komfortowy. Nie mogliśmy wziąć bardzo dużego bagażu, więc zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, w tym namiot. Często w nim spaliśmy, żeby nie płacić za nocleg. W domu zostały m.in. przewodniki, które kupiłam wcześniej, bo okazało się, że są za ciężkie. Cały dobytek, jakieś 12 kilogramów, nosiłam przy sobie. Mój chłopak Javier, który jest Hiszpanem, miał trochę większy plecak. Ważna informacja jest taka, że do większości państw Ameryki Południowej nie potrzebujemy wiz na pobyt krótszy niż 3 miesiące.
- Jak pierwsze wrażenie po wylądowaniu?
- Lima nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Brudne, tłoczne i ciągnące się w nieskończoność przedmieścia. Natomiast w bogatej turystycznej dzielnicy było bardzo "europejsko" i nudno. Mało kto mówi tam po angielsku, więc dobrze, że był ze mną Javier.
Dodatkowo na każdym kroku ktoś ostrzegał, że tu kradną albo kogoś właśnie okradli. Tam się nam nie podobało, więc szybko wyruszyliśmy w podróż. Do Huaraz, miasta położonego na wysokości ponad trzy tysięce metrów. Przemieszczaliśmy się głównie autostopem, chociaż w Peru mało kto miał samochód, a jak już miał, to okazywał się taksówkarzem i chciał pieniędzy. Złapanie stopa zajmuje więc sporo czasu ale jest możliwe. Natomiast w Boliwii często jeździliśmy autobusami, bo bilety były bardzo tanie. Niestety, bywało tak, że podróż rozwlekała się ze względu na stan dróg i np. w 20 godzin przejeżdżaliśmy tylko 500 kilometrów. W Brazylii i Argentynie autostop można złapać bardzo szybko i na dłuższą trasę.
- Chyba trzeba mieć odwagę, aby podróżować w taki sposób?
- Wcale nie, tylko trzeba być otwartym na ludzi. Można poznać bardzo ciekawe osoby, porozmawiać na wiele tematów, poznać ich sposób postrzegania świata oraz czegoś się nauczyć. Jakby się wybrało na taką wycieczkę, zorganizowaną przez biuro podróży, to lecisz samolotem, na miejscu poruszasz się specjalnym autobusem i tak naprawdę spotykasz tylko innych turystów, a nie osoby stamtąd. W rzeczywistości nie wiesz, jak tam ludzie żyją, co myślą, w co wierzą. Zwiedzasz to, co jest w przewodniku, punkt po punkcie, z zegarkiem w ręku.
Odwaga nie jest potrzebna, tylko chęć odkrywania i poznawania. Miałam już wcześniejsze doświadczenie, bo koleżanką przemierzyłam w taki sposób mały kawałek świata. Przejechałyśmy np. całe Bałkany oraz kraje zachodniej części Europy. To bardzo, bardzo tani sposób podróżowania, ale sama raczej nie odważyłabym się jeździć autostopem poza Europą.
- Podróżowaliście tylko we dwójkę? Zawsze byliście razem?
- Nie, czasem rozdzielaliśmy się. Mój chłopak lubi zdobywać wysokie szczyty górskie. Ja natomiast nie przepadam za takimi wyprawami. Dlatego bywało tak, że zostawałam w jakiejś wiosce na kilka dni, a on wyruszał w podróż. W tym czasie zwiedzałam inne atrakcyjne punkty w okolicy.
- Mieliście jakiś plan? Gdzie skierowaliście się najpierw?
- Wybraliśmy jedynie parę miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić, jednak nie mieliśmy szczegółowo opracowanej trasy. Podróż autostopem ma to do siebie, że często zmienia się plany ze względu na osobę, z którą jedziemy. Niektóre ciekawe miejsca pokazali nam napotkani ludzie, inne ominęliśmy, bo były nie po drodze. W Peru spędziliśmy najwięcej czasu, cały miesiąc. Zwiedziliśmy Machu Picchu, Javier zdobył jeden z andyjskich pięciotysięczników, widzieliśmy rysunki z Nazca. Przeważnie jednak stroniliśmy od miejsc pełnych turystów. Staraliśmy się zwiedzać na własną rękę, bez ograniczeń czasowych.
Następnie udaliśmy się do Boliwii. Tam spotkało nas to, przed czym wielu ostrzegało. Okradziono nas. Na początku podróży po Ameryce Południowej chowałam pieniądze do tajnych, zaszytych w ubraniach kieszeni, ale później stopniowo traciłam czujność. Mieliśmy małą torebkę, w której Javier trzymał większość pieniędzy, karty bankomatowe, aparat i inne rzeczy. Wiem, to była głupota. W nocnym autobusie Javier położył torebkę nad nasze siedzenie. Był tłok, cały czas ktoś przechodził. Jeszcze przed wyjazdem zorientowaliśmy się, że jest coś nie tak, gdy pewien człowiek, który chodził po autobusie wysiadł z niego. Niestety, znikł w tłumie. Najbardziej szkoda mi zdjęć, został nam tylko jeden aparat. Oprócz tego w torbie był paszport Javiera. Po tym przykrym zdarzeniu udaliśmy się na komisariat. Żeby przyjęli nasze zeznania, musieliśmy czekać trzy dni, bo w weekendy nie pracują. Potem musieliśmy jeszcze zapłacić za jakiś druczek, a od policjanta usłyszeliśmy, że przecież my przyjechaliśmy z Europy, więc na pewno jesteśmy bogaci i pewnie też mamy ubezpieczenie na taką ewentualność. Naszych rzeczy oczywiście nie odnaleziono, a potem jeszcze czekała nas długa podróż do hiszpańskiego konsulatu. To zdarzenie troszeczkę pokrzyżowało nasze plany, musieliśmy bardziej oszczędzać, ale daliśmy radę.
Poza tym nie spotkało nas raczej nic przykrego. Poznaliśmy wiele ciekawych osób. W internecie szukaliśmy noclegów, poprzez pewien portal, na którym podróżnicy zapraszają się wzajemnie do domów. Nocowaliśmy też u ludzi poznanych w czasie drogi. Zabierali nas do swoich domów, na imprezy rodzinne. Takich sytuacji było wiele, ale zdarzały się raczej w małych miejscowościach. Tam, gdzie byli turyści, często próbowano na nas zarobić. Zdarzyło się nawet, że osoby, z którymi jechaliśmy, opłaciły nam pobyt w hotelu, mimo naszych zapewnień, że możemy spać w namiocie. Sylwestra spędziliśmy w Argentynie, w willi z basenem. Zaprosił nas tam właściciel restauracji, do której 31 grudnia wpadliśmy na herbatę. Nowy rok powitaliśmy we trójkę, ale nasz gospodarz szybko zasnął, bo za dużo wypił. Innym razem, dobrzy ludzie z małej miejscowości zaproponowali nam noc w komisariacie, w wolnym pokoju z materacem. Zrobili nam nawet śniadanie.
- Co ciekawego jedliście podczas całego pobytu?
- Byłam zachwycona owocami. Bardzo smakowały mi smażone banany, mango zerwane prosto z drzewa, czy świeżo wyciskane soki. Ogólnie nie jadaliśmy w knajpach czy restauracjach dla turystów. Chodziliśmy na bazar, gdzie dwudaniowy obiad można zjeść nawet za 5 zł. Z bardziej egzotycznych potraw jadłam: zupę z żółwia, gotowaną w jego skorupie, ośmiornicę, mięso z lamy oraz masę różnych ryb, wyłowionych z dopływów Amazonki. Mój chłopak zjadł świnkę morską, ja nie miałam takiej potrzeby. W dżungli piliśmy alkohol, nazywany przez tamtejszych masato. Podobno jego produkcja polega na żuciu juki i wypluwaniu jej do specjalnego naczynia. Ślina ma pomagać w fermentacji. Miejscowi zapewniali mnie, że tak nie robiono podanego nam alkoholu i... chcę im wierzyć. Poza tym smak był obrzydliwy, bardzo kwaśny. Wypiłam tylko jedną miskę tego paskudztwa, natomiast tamtejsi pili jedną za drugą.
- Wspomniałaś o dżungli. Spotkałaś dzikusów z dzidami, żyjących w domach z bambusa, którzy chodzą bez ubrań?
- Niestety, nie. Odwiedziliśmy wioskę w głębi dżungli, ale jest daleka od wyobrażeń większości Europejczyków. Aby dotrzeć do tego miejsca musieliśmy się zabrać z handlarzami drewnem. Czekaliśmy na nich dość długo, a podróż rozpoczęliśmy dopiero po zmroku. Płynęliśmy barką w dół rzeki, ponad 14 godzin. W nocy złapała nas potężna ulewa z piorunami. W rzece pływały krokodyle i piranie, a właściciel łodzi miał tylko jedną słabą latarkę. Raz wpłynęliśmy w jakieś drzewo. To był jeden z nielicznych momentów wyprawy, gdy się troszeczkę bałam. Ale szczęśliwie dotarliśmy do wioski, zamieszkałej przez plemię Ashaninka. Wprawdzie domy wybudowane z drewna, a dachy pokryte strzechą z liści palmowych, ale nie zabrakło sklepiku z colą, piwem i telewizją satelitarną. Nawiasem mówiąc telewizory są tam wszędzie, w każdym barze, w sklepie.
Ludzie noszą normalne ubrania, trawę i zarośla wycinają kosiarką spalinową, a nie maczetą. Poza tym nic szczególnego tam się nie działo. W dzień ludzie pracują przy uprawie roślin lub wycince drzew, potem odpoczywają, idą spać, i tak codziennie. Czasami grają w piłkę nożną. Imprezy organizowane są tylko na specjalne okazje, jak ślub czy urodziny, ale nam nie było dane tego zobaczyć. My trafiliśmy do miejsca, gdzie się nie zapuszczają przeciętni turyści. Aby jednak dotrzeć do jeszcze mniej "cywilizowanych" wiosek, trzeba się zagłębić dużo dalej w dżunglę. Bez lokalnego przewodnika jest to raczej niemożliwe i niebezpieczne.
- A nie bałaś się, że zachorujesz na jakąś egzotyczną przypadłość lub wasz namiot odwiedzi tarantula?
- Jeżeli mówimy o pająkach i innych tego typu zwierzątkach, to gdy się już jest tamtym kontynencie, to się o nich nie myśli. Gdzieś tam w krzakach i innych zaułkach występują różne żyjątka, ale tak naprawdę nie przeszkadzają i nie spotkaliśmy ich zbyt wiele. Kilka razy widzieliśmy tarantule, raz mały skorpion wszedł nam do torby, ale najbardziej uciążliwe były komary. Nic ich nie mogło powstrzymać. Znacznie więcej widzieliśmy przyjemnych zwierząt. Delfiny rzeczne, wolno żyjące małpy, także stado kapibar, czyli gryzoni, wyglądających jak świnki morskie, o wielkości dużego psa. To niezapomniane widoki.
Co do chorób, to na szczęście niczym poważniejszym się nie zaraziliśmy. Drugie tyle pieniędzy, ile wydałam na bilety, przeznaczyłam na szczepienia. Nie było to wymagane, ale zalecane. Ciekawe, że w tamtym rejonie świata uniwersalnym lekarstwem są zasuszone liście koki. Podobno pomagają na każdą dolegliwość. Często je żułam w wysokich górach, by uniknąć choroby wysokościowej, oraz podczas dłuższych podróży samochodem lub autobusem. Koka jest tam legalna i można ją kupić na targu. Raz spaliśmy u pewnego chłopaka poznanego przez internet, który pracował przy pakowaniu liści koki, a następnie wywożeniu do fabryki kokainy. Możliwe, że gdzieś w głąb dżungli. To nie jest legalne, ale nasz gospodarz zupełnie się z tym nie krył. Nawet odwiedziliśmy z nim magazyn, z którego wysyłano tony liści.
- Na początku rozmowy stwierdziłaś, że aby podróżować, nie trzeba mieć wielkiej odwagi ani masy pieniędzy. Co do odwagi, pozwolę się nie zgodzić, a jak jest z pieniędzmi?
- Na cały wyjazd wydałam blisko 8 tysięcy złotych. Jak na podróż i trzy miesiące życia, to chyba nie jest dużo. Inni wydają dużo więcej na tygodniowy pobyt w hotelu. Chociaż znam też ludzi, którzy wybrali się w podobną podróż z wiele mniejszym budżetem, bez lotu samolotem, a płynąc tak zwanym jachtostopem, i też byli zadowoleni. Wydałabym mniej, gdyby nie kradzież. Zresztą nie zawsze oszczędzaliśmy. Mam słabość do pamiątek i nie mogłam sobie odmówić np. swetra z wełny alpaki (zwierzę podobne do lamy). Na targowiskach można kupić niemal wszystko. Na tak zwanym targu czarownic w Boliwii, w La Paz znajdziemy np. wysuszone małe lamy, które trzeba zakopać pod fundamentami domu, w ofierze dla matki ziemi. Oprócz tego było więcej dziwnych przedmiotów, afrodyzjaków, talizmanów, magicznych ziół i suszonych zwierząt. Ceny w Brazylii były bardzo wysokie, zwłaszcza, jak ktoś jest turystą i nie mówi po portugalsku. Nawet z tego powodu, po przekroczeniu granicy, chcieliśmy wrócić do Boliwii, ale nie mogliśmy złapać stopa. Dopiero potem ktoś nam powiedział, że przy granicy nikt nie chciał nas podwieźć, bo obawiali się, że możemy przemycać narkotyki. Na szczęście zostaliśmy w Brazylii, która okazała się krajem pełnym sympatycznych ludzi, a z dala od granicy podróżowało się bardzo sprawnie. Uważam, że nie warto żałować pieniędzy np. na wstęp do Machu Picchu czy Parku Narodowego Iguazú, gdzie jest jeden z największych wodospadów na świecie.
- Pewnie wszyscy znają tam świętego Jana Pawła II, a wspomnienie o nim otwiera każde drzwi?
- Nie do końca, owszem dużo ludzi zna polskiego papieża, ale o wiele częściej wspominano o Wałęsie oraz piłkarzu nazwiskiem Lato. Mnie było głupio, bo ja mniej wiem o tym drugim niż niejeden Brazylijczyk. Następnym razem lepiej się przygotuję.
- Zamierzacie tam wrócić?
- Pewnie! Przebyliśmy 20 tysięcy kilometrów w Ameryce Południowej, a do zwiedzenia zostało jeszcze wiele. Byliśmy tam od 13 października do 13 stycznia, a to zdecydowanie za mało. Szczerze mówiąc, żałuję, że nie zostaliśmy dłużej. Szczególnie chciałabym zwiedzić dokładniej Argentynę i Brazylię, ale teraz mamy inne plany.
- Jakie?
- Lecimy do Tajlandii, przy okazji odwiedzimy może Kambodżę i Birmę. Będziemy w tej części świata dwa miesiące.
- Dlaczego te kraje? Kolejna weryfikacja książki?
- Nie, po prostu trafiły się nam tanie bilety lotnicze i chciałam uciec z zimnej Polski...
* Gabi przebywa aktualnie w Tajlandii
Foto: Archiwum Gabi Możejko
Napisz komentarz
Komentarze