Piłka nożna III liga
- Przejął pan oławską drużynę w końcowym okresie gry w drugiej lidze, z zadaniem utrzymania jej na tym poziomie rozgrywek. Nie udało się, a mimo to został pan w Oławie i jesienią z sukcesem prowadził zespół w trzeciej lidze. Odbyło się to w bardzo szybkim tempie i nasi czytelnicy nie mieli dotąd okazji usłyszeć pana opinii, w sprawie nieudanej walki o utrzymanie się na ogólnopolskiej arenie. Czy mógłby pan teraz krótko podsumować ten końcowy okres gry zespołu w drugiej lidze i podać przyczyny spadku do trzeciej ligi?
- Przyczyn spadku oławskiej drużyny z drugiej ligi na pewno było kilka. Nigdy bowiem nie jest tak, że o być albo nie być drużyny czy klubu na odpowiednim poziomie rozgrywkowym decyduje jeden czynnik. Patrząc na to z mojej perspektywy, jako szkoleniowca, który faktycznie przejął zespół MKS SCA Oława w końcowym i bardzo trudnym okresie gry w drugiej lidze, to za jedną z najważniejszych przyczyn wskazałbym zbyt późno podjętą uchwałę stypendialną. To w dużym stopniu źle wpłynęło na funkcjonowanie klubu w rundzie wiosennej. Opóźnione stypendia oznaczały bowiem kłopoty finansowe i niewywiązywanie się z bieżących zobowiązań wobec zawodników i innych pracowników klubu. Jego zarząd, składający się z bardzo rozsądnych ludzi, musiał ciągle wiązać przysłowiowy koniec z końcem, a to nie zawsze się udawało. Zaległości stypendialne, które powiększyły długi klubu, odziedziczone po poprzednich władzach, ograniczyły zimą możliwości transferowe, a po rundzie jesiennej wiadomym było, że takowe są drużynie bardzo potrzebne. Uważam, że popełniono także pewne błędy w przygotowaniach zimowych, ale nie dlatego, że źle je prowadził trener Sebastian Sobczak. Mam tu na myśli ogólnie złe warunki do takich przygotowań, jakie są w Oławie. Sam to odczułem, jeszcze długo przed obecną przerwą zimową, późną jesienią 2013, kiedy okazało się, że po zmroku praktycznie nie możemy trenować na boiskach klubowych, bo na stadionie nie ma odpowiedniego oświetlenia. Na pewno bardzo ważnym czynnikiem były też porażki, jakich doznał zespół na swoim stadionie, na początku rundy rewanżowej, z drużynami także walczącymi o utrzymanie się w drugiej lidze - z Jarotą Jarocin i Gryfem Wejherowo. One miały ważny psychologiczny aspekt. Mimo tego, gdy obejmowałem zespół, sytuacja była bardzo trudna, ale nie beznadziejna. Pierwsze rozmowy przeprowadzono ze mną przed meczem z Zagłębiem Sosnowiec. Tam jednak, mimo porażki, zespół wypadł całkiem dobrze, więc trener Sobczak, którego działacze MKS darzyli bardzo dużym szacunkiem i sporym zaufaniem, otrzymał kolejną szansę. Przełomem był mecz w Kaliszu, przegrany przez MKS w fatalnym stylu, po którym ja objąłem zespół. Zdecydowałem się na to także dlatego, że widziałem w oławskim klubie ten duży szacunek dla trenera Sobczaka, co w dzisiejszych czasach nie jest takie powszechne. Wiedziałem więc, że jeśli będę w Oławie dobrze pracował, a inaczej tego sobie nie wyobrażałem, to mogę liczyć na to samo. Zaczynałem od czterech bardzo trudnych spotkań - z drużynami, które wtedy były na topie. Graliśmy z Chrobrym Głogów, Bytovią Bytów, ROW-em Rybnik i MKS-em Kluczbork. Zdobyłem w tych pojedynkach tylko jeden punkt, co zresztą zakładałem w swoich kalkulacjach, aczkolwiek byliśmy też bardzo bliscy remisu w pojedynku z Kluczborkiem. Gdy diabeł okazał się nie taki straszny, jak go malowano, trochę zaryzykowałem i postanowiłem powalczyć o pełną pulę. Skończyło się golem dla rywala w 93 czy 94 minucie i porażką 0:1. Potem "planowo" wygraliśmy z Turem w Turku i liczyliśmy też na komplet punktów w następnym meczu, z Górnikiem Wałbrzych, który wówczas przegrywał wszystko i ze wszystkimi, więc na pewno był do ogrania. Niestety, z przyczyn znanych kibicom, spotkanie odwołano i przegraliśmy je walkowerem 0:3. W następnej kolejce pojechaliśmy do Częstochowy, ale mentalnie już jako drużyna w praktyce zdegradowana do trzeciej ligi. W pojedynku z Rakowem, zakończonym remisem 1:1, byliśmy lepsi i powinniśmy go wygrać, ale zabrakło tego mentalnego powera i przekonania, że jeszcze nie wszystko stracone. Kto się lubuje w statystykach, może łatwo sprawdzić, że przy zwycięstwach z Górnikiem Wałbrzych i Rakowem Częstochowa, i po wygraniu z Ruchem Zdzieszowice, w meczu kończącym wiosenny sezon, jesienią nadal gralibyśmy w drugiej lidze. Myślę też, że po prostu wszystkim nam w klubie, począwszy od sprzątaczki, poprzez piłkarzy i trenerów, aż do dyrektora sportowego i prezesa, zabrakło tej odrobiny doświadczenia, niezbędnego do funkcjonowania na ogólnopolskim szczeblu rozgrywek. To wszystko razem stanowi pewien konglomerat przyczyn spadku piłkarzy MKS do II ligi, w której zagrali przez jeden sezon, po dwudziestu latach przerwy.
- Po spadku o klasę niżej początkowo wydawało się, że drużyna całkowicie się rozsypie. Na lipcowy pucharowy mecz do Zamościa pojechał pan z zespołem, utworzonym na zasadzie przypadkowej łapanki. Mimo porażki z Hetmanem, oławski zespół otrzymał za ten mecz bardzo dobre recenzje, a potem ta opinia o pańskim korzystnym wpływie na drużynę potwierdziła się w rozgrywkach trzecioligowych.
- Na pewno zrobiliśmy jesienią bardzo dużo, i to w sytuacji, w jakiej postanowiłem zostać w oławskim klubie po spadku, czyli z budżetem 6 tysięcy złotych na cały pierwszy zespół. To może dla wielu osób brzmi niewiarygodnie, ale tak faktycznie było. Chylę czoła przed moimi zawodnikami, którzy zasłużyli na wielki szacunek - choćby dlatego, że postanowili zostać w Oławie po spadku. Grali tu za 100, 200, czasami 300 zł miesięcznie (najwyższe wynagrodzenie wynosi u nas 500 zł) i zrobili taki wynik. Pracowałem z kadrą, która formalnie liczyła ponad dwudziestu zawodników, ale w praktyce, zwłaszcza w końcówce sezonu, miałem do dyspozycji maksymalnie trzynastu, a z juniorami może czternastu czy piętnastu zawodników. Na mecz do Zamościa, na który rzeczywiście skompletowałem drużynę "z łapanki", pojechało kilku graczy, którzy potem odeszli do innych klubów. Mając świadomość tych wszystkich negatywnych okoliczności, czyli poważnych problemów organizacyjnych, finansowych i kadrowych, z jakimi borykaliśmy się w rundzie jesiennej, jestem zadowolony z tego, co zrobiliśmy, czyli z uzyskanego wyniku sportowego. W naszej grze widoczne były efekty wspólnej pracy. Dobrze wychodziło nam przechodzenie z defensywy do ofensywy i odwrotnie, po założeniu szybkiego pressingu i ataku, bądź kontrataku. Mieliśmy swój charakterystyczny styl gry, za który byliśmy chwaleni w wielu miejscach. Było ich sporo, bo jak wiadomo, z powodu remontu oławskiego stadionu, prawie całą rundę jesienną graliśmy na wyjazdach.
- Na odprawie przed spotkaniem w Karninie mówił pan zawodnikom, żeby nie zepsuli tego, co dotąd uzyskali, czyli oprócz bogatej zdobyczy punktowej, także tej dobrej opinii o swojej postawie. Oni jednak nie posłuchali trenera i w efekcie te dobre notowania pańskiego zespołu osłabiła jednak fatalna końcówka rundy jesiennej. Na finiszu były porażki z Piastem Karnin i Piastem Żmigród oraz bezbramkowy remis ze słabym Promieniem Żary. Te dwa ostatnie mecze odbywały się już w Oławie i na pewno nie zachęciły kibiców do liczniejszego odwiedzania stadionu OCKF w rundzie wiosennej...
- Po meczu z Piastem Karnin powiedziałem, że na taką porażkę, jaka się wtedy przytrafiła, z drużyną potencjalnie słabszą od nas, zanosiło się już od dłuższego czasu. Na mecze w odległe miejsca jeździliśmy już wcześniej praktycznie bez rezerwowych. Przy wyprawie w rejon Gorzowa Wielkopolskiego doszła jeszcze do tego choroba dwóch zawodników, którzy z Piastem nie powinni grać, ale musieli, bo nie było ich kim zastąpić. Chodzi tu o Norberta Pierzgę i Marcina Mazura, którzy mieli jelitówkę. Dwaj inni zawodnicy pojechali z niezaleczoną grypą i jeszcze w autobusie oraz w hotelu zażywali antybiotyki. Musiałem ich zabrać i wystawić do gry, bo z różnych powodów nie mogli pojechać na ten mecz juniorzy, którzy czasami wzmacniali mój zespół. Mimo tych osłabień, mecz w Karninie powinniśmy wygrać, i to przynajmniej 5:2. Głupszej porażki jak ta, jeszcze chyba nie miałem w swojej karierze trenerskiej. Sami sobie strzeliliśmy dwa gole, a potem mimo przewagi jednego zawodnika, nie potrafiliśmy wykorzystać całej serii stuprocentowych sytuacji. Co do meczu z Promieniem Żary, to tu także zadecydował brak skuteczności. Gdyby Mateusz Peroński zdobył gola w 20 minucie, co powinien uczynić, strzelając z trzech metrów do praktycznie pustej bramki, to spotkanie pewnie by się zakończyło naszą co najmniej pięciobramkową wygraną. Drużyna z Żar, która u nas prawie przez całe 90 minut broniła się na własnej połowie, tydzień później przegrała w Dzierżoniowie aż 1:7. Jak mi powiedział jej trener, którego dobrze znam, bo był w Czarnych Żagań moim zawodnikiem, zapłacili tam wysoką cenę za wysiłek, włożony w pojedynek z oławskim zespołem. Porażka z Piastem Żmigród, chociaż też trochę pechowa i doznana w podobnych okolicznościach, jak drugoligowa z MKS Kluczbork, czyli po golu w doliczonym czasie, uwypukliła natomiast różnicę w poziomie organizacyjnym obu klubów. Ławka rezerwowych Piasta była zapełniona do ostatniego miejsca, a u nas prawie cała pusta. Na naszą słabszą postawę w końcowej części sezonu istotny wpływ miały także warunki, w jakich wówczas trenowaliśmy. Chłopcy pracowali zawodowo w fabrykach czy na budowach, do godziny 15.00, a nawet 16.00, więc treningi zaczynaliśmy najczęściej o 17.00. Na dworze było już wtedy ciemno. Kilka razy musiałem zapalać światła w swoim samochodzie, w którym na szczęście jest duży i mocny akumulator, żeby piłkarze nie musieli biegać w zupełnych ciemnościach. Boiska na stadionie w Oławie są nieoświetlone. Od biedy mogą być jeszcze te światła na trybunach, przy głównej płycie, ale my tam w październiku i listopadzie nie mogliśmy trenować, bo trwały prace modernizacyjne i to był niedostępny dla nas plac budowy.
- Ale są przecież w Oławie orliki, a w okolicy oświetlone boiska zaprzyjaźnionych klubów, np. w Chwalibożycach czy w Marcinkowicach...
- Orliki zbudowano przede wszystkim dla młodzieży i dla dzieci, więc im powinny służyć w pierwszej kolejności. Serce mi się krajało, gdy musiałem wyganiać dzieci z orlików, by wpuścić tam swoich piłkarzy. Czasami rzeczywiście trenowaliśmy w Chwalibożycach, za co serdecznie dziękuję władzom tamtejszego klubu, ale to nie były komfortowe warunki, bo oświetlenie jest tam stosunkowo słabe, a płyta też nie jest najrówniejsza. Ale najgorszą rzeczą była w tym czasie fatalna frekwencja na treningach. Bywało, że prowadziłem zajęcia z siedmioma czy ośmioma zawodnikami. Ta treningowa absencja częściowo wynikała z chorób i kontuzji zawodników, albo z ich obowiązków zawodowych. Niektórzy chłopcy, np. Michał Sikorski, pracują na zmiany, więc często także w godzinach popołudniowych, a nawet nocnych. Ale byli też tacy piłkarze, jak Mateusz Dobkowski, któremu chętnie bym zmienił jedną literkę w nazwisku na "u". Oni często zachowywali się niepoważnie, olewając swoje obowiązki.
(cdn.)
Reklama
Dobry trener nie odchodzi z klubu z dnia na dzień (1)
Ze Zbigniewem Smółką, trenerem drużyny MKS SCA Oława, rozmawia Krzysztof Andrzej Trybulski
- 21.01.2014 16:16 (aktualizacja 27.09.2023 16:10)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze