- Zacznijmy z grubej rury. Jest pan Polakiem?
- Oczywiście. Urodziłem się 67 lat temu w Czaplinku.
- Jakoś mało Polaków o imieniu Rolf...
- Moim rodowym imieniem jest Zbigniew, ale po emigracji na stałe do Niemiec okazało się, że nikt nie potrafił tego imienia napisać ani wymówić. To mnie zmusiło do przyjęcia niemieckiego imienia, które niemal w każdym języku brzmi i pisze się tak samo.
- Czuje się pan Polakiem, ale obywatelstwa to się pan zrzekł.
- Owszem, czuję się Polakiem, mieszkającym na stałe w Niemczech. Musiałem przyjąć niemieckie obywatelstwo, żeby normalnie pracować. Warunkiem było zrzeczenie się obywatelstwa polskiego. Podwójne obywatelstwo jest możliwe wtedy, gdy ma się wśród swoich przodków osoby pochodzenia niemieckiego. U mnie tego nie było. Oczywiście, zrzeczenie się obywatelstwa polskiego boli, ale zrobiłem to, kiedy polskim prezydentem był Jaruzelski, co było dla mnie bardzo silnym "środkiem przeciwbólowym".
- Trafił pan do Niemiec w...?
- ...na stałe w 1981 roku, krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego. Wcześniej, w latach 1971-75, studiowałem i pracowałem w NRD, kierowałem grupami polskich pracowników, którzy działali w branży energetycznej i elektrotechnicznej. Studiowałem w Wyższej Szkole Technicznej, zostałem inżynierem elektrotechniki.
- Żeby wtedy studiować i pracować w NRD, warto było należeć do partii.
- Nigdy nie należałem do PZPR. W NRD byłem przewodniczącym koła Związku Młodzieży Socjalistycznej, które traktowałem jako coś w rodzaju związku zawodowego dla tych, którzy tam wtedy pracowali. Po kontrakcie wróciłem do kraju, a dokładniej to wyrzucono mnie z NRD, bo zająłem się polityką. Krytykowałem ustrój polityczny NRD i sposób traktowania polskich pracowników, więc nie przedłużono mi kontraktu i w 1975 wróciłem do kraju. Pracowałem głównie w Warszawie, w budownictwie przy środkach produkcji. W 1981 roku musiałem uciekać z kraju z powodów politycznych. Byłem działaczem Konfederacji Polski Niepodległej, ubecja prześladowała mnie i moją rodzinę - rewizje, areszty. Gdy już było wiadomo, że dojdzie do konfrontacji, na trzy miesiące przed stanem wojennym wyjechałem do Niemiec Zachodnich, prosząc o azyl polityczny. W kraju została żona z dzieckiem. Dopiero na 7 dni przed stanem wojennym mój ojciec przekupił urzędników, którzy dali paszport mojej żonie i dziecku. Byłem temu przeciwny, by przekupywać urzędników, brzydzę się przekupstwem, ale ojciec zrobił to na własną rękę. Ja liczyłem, że inaczej uda mi się ściągnąć rodzinę w okolice Kolonii, gdzie zamieszkaliśmy.
- Uciekł pan z kraju i...?
- Przez rok, jako ubiegający się o azyl polityczny, miałem zakaz wykonywania pracy. Żyliśmy z zasiłku socjalnego. Gdy dostałem azyl, od razu poszedłem do pracy w firmie elektrotechnicznej. Cały czas byłem aktywny w strukturach KPN. Powstała Frakcja Emigracyjna KPN, która nadal była politycznie podporządkowana Moczulskiemu i Słomce, ale mieliśmy oddzielne finansowanie i swoje struktury organizacyjne. Po czterech latach etatowej pracy założyłem własną firmę - biuro inżynierskie, pracujące na rzecz instytucji naukowych i doświadczalnych, w tym dla elektrowni jądrowych, np. jako podwykonawca przy budowie doświadczalnej elektrowni atomowej w Kalkar. W ramach tej pracy włączyłem się do pracy naukowej, bo brały w niej także udział uczelnie, i wtedy powstał mój doktorat, związany z techniką zabezpieczenia reaktora.
- Gdzie go pan obronił?
- To jest tytuł "doctor honoris causa", w uznaniu mojej pracy naukowej.
- Skrótem "dr" posługuje się pan jednak na co dzień, jest na wizytówkach. W Polsce uznawane jest to za tytuł naukowy, w odróżnieniu od honorowego. Lech Wałęsa ma mnóstwo tytułów "doctora honoris causa", choć nie ukończył żadnej uczelni. Wprowadza pan ludzi w błąd.
- W Niemczech i w ogóle na Zachodzie, tytuł doktora jest związany z nazwiskiem, bez względu na okoliczności. W Polsce nie używa się tytułów od czasów, kiedy niedouczeni postkomuniści nakazali wyrugować tytuły z obrotu gospodarczego. I to tak pokutuje do dziś, z czym trzeba walczyć...
- Gdy rozmawiam o prawie z doktorem prawa, czy o chorobie z doktorem nauk medycznych to jednak coś innego niż z "doctorem honoris causa" jakiejś uczelni.
- Patrzę na to z punktu widzenia zachodniej kultury, gdzie tytuły są częścią nazwiska. I czas najwyższy, aby Polska do tego wróciła.
- Gdy jednak czytam, że rozmawiam z doktorem Rolfem Michałowskim, prowadzącym kancelarię konsultingową, od razu widzę przed sobą prawnika. Pan studiował prawo?
- Jeżeli chodzi o polskie prawo, to jestem amatorem, korzystam z porad kancelarii prawnych. Natomiast po 1989 roku jako samouk podjąłem studia prawa niemieckiego. Dziś, w ramach pracy mojej kancelarii, prowadzę m.in. seminaria w zakresie prawa niemieckiego dla polskich adwokatów i radców prawnych, mam też na koncie szereg publikacji prawniczych.
- Wróćmy do pańskiej kariery zawodowej.
- Kiedy do władzy w Północnej Nadrenii Westfalii doszli SPD i Zieloni, zablokowali wszelkie prace związane z energią atomową. Padła też moja firma. Musiałem rozglądać się za innym zajęciem. Ponieważ jednak moja żona równolegle prowadziła biuro podróży, w którym zajmowała się także obsługą prawną polskich biur podróży i firm przewozowych na niemieckim rynku, rozbudowaliśmy tę część na bazie zwrotu podatku VAT z Niemiec dla polskich firm. Tak powstała obecna kancelaria konsultingowa, której jestem właścicielem. Obsługujemy kilkadziesiąt firm.
- Jest pan majętnym człowiekiem?
- Nie mam żadnego majątku. Żona wzięła kredyt na mały domek w Stanowicach, więc formalnie właścicielem jest bank. Jeżdżę 18-letnim fordem, a żona 24-letnim golfem II. To wszystko. Od 2 lat jestem na emeryturze.
- W sam raz, by czynnie powrócić do polityki i zostać np. radnym.
- Nie interesuje mnie start w żadnych wyborach.
- Ale prywatnie jest pan zwolennikiem PiS?
- To prawda, czekam na rządy twardej ręki, bo teraz takie są Polsce potrzebne. Ale w kraju nie angażuję się w żadne projekty politycznie. Nadal za to jestem aktywny w strukturach KPN na emigracji. Tam publikuję w podziemnym biuletynie...
- Podziemnym?
- Tak, i piszę pod pseudonimem.
- Jakim? I jaki to biuletyn?
- Nie powiem.
- Dlaczego?
- Piszemy mocne rzeczy, dotyczące sytuacji politycznej w Polsce i sytuacji Polonii.
- Kogo się pan obawia?
- Szykan polskiej bezpieki. Postkomunistycznej, postsowieckiej...
- W Niemczech?!
- Ależ oczywiście, pełno ich tam jest. Nazwiska się zmieniły, struktury też, ale to jest ciągle ta sama bezpieka. Metody też się trochę zmieniły, ale prześladowania ciągle są, także dziennikarzy, piszących w prasie podziemnej. Polska i rosyjska bezpieka mają takie macki, że i w Niemczech potrafią wyrzucić kogoś z pracy.
- Wróćmy do spraw lokalnych. W oławskiej przestrzeni publicznej pojawił się pan dwa lata temu.
- Tak, bo moja obecna żona pracuje we Wrocławiu i kupiła domek pod Oławą.
- No i się zaczęło...
- Wszystko wzięło się stąd, że sąsiedzi przyszli do żony, aby podpisała kolejną petycję do wójta, wówczas Wojciechowskiego, w sprawie dróg, zalewania posesji. Petycja oczywiście znów nic nie dała. Wtedy powiedziałem im, ludzie, zróbmy to inaczej, profesjonalnie, pomogę. I tak powstało Stanowicko-Marcinkowickie Stowarzyszenie Mieszkańców...
- ...którego twarzą dziś jest pan.
- Jednak tylko twarzą. Miałem większe doświadczenie medialne, więc występuję publicznie, ale działają inni. Stowarzyszenie to praca zespołowa.
- Dzwonią do redakcji mieszkańcy Stanowic i mówią, że wy ich nie reprezentujecie, że stowarzyszenie to tylko garstka zapaleńców. Ilu macie formalnych członków?
- To dzwonią ludzie wójta. Mamy ok. 35 stałych członków zwyczajnych. W chwili zakładania stowarzyszenia mieliśmy 26, choć wystarczyłoby 15. To ważne. Do tego mamy od mieszkańców ok. 100 pełnomocnictw, by reprezentować ich przed władzą, sądami itp.
- Po dwóch latach działania jest głośno o samym stowarzyszeniu, ale o pozytywnych efektach jego działania, zwłaszcza o sukcesach, ciszej. Doszliście do ściany?
- Doszliśmy do gminnej betonowej ściany, przed którą rosło bardzo dużo "krzaczków", wyhodowanych przez wójta i Radę Gminy. Działalność stowarzyszenia doprowadziła do wyrwania tych "krzaczków" i pokazała ścianę w całej okazałości.
- Niewiele.
- To prawda, wszystko, co osiągnęliśmy, jest kroplą w morzu potrzeb mieszkańców. Pokazaliśmy jednak, że ani wójt, ani ta rada nie mają woli, aby faktycznie reprezentować interesy mieszkańców, i nie zdradzają najmniejszych objawów poprawy.
- Co dalej?
- Zamierzamy pójść w ślady kilkunastu polskich gmin, które w wyniku referendum odwołały wójtów, burmistrzów, czy prezydentów, a nawet całe rady.
- Kiedy?
- Natychmiast po opublikowaniu protokołu NIK z kontroli w gminie.
- A jeśli NIK pozytywnie oceni działania wójta i rady?
- Po opublikowaniu protokołu podejmiemy decyzję w sprawie referendum. Nie spekulujmy o zawartości czegoś, czego nie znamy.
- Jeśli referendum, to kiedy?
- Bezpośrednio po podjęciu decyzji podejmiemy stosowne kroki. To znaczy, że referendum mogłoby się odbyć najwcześniej jesienią tego roku.
- Mało jest udanych referendów. Opłaca się ryzykować kolejne?
- Wszyscy wiemy, jak Kownacki wygrywał wybory, pisaliście o tym, więc mógłby je wygrać ponownie. Natomiast jeśli zostanie odwołany, nie będzie mógł znowu startować. Ani on, ani odwołana rada.
- A jeśli referendum nie będzie dla was udane?
- To będzie znaczyło, że sprawiedliwość i demokracja przegrały z układami.
- Rozumiem, że w takim razie przedstawiciele stowarzyszenia wystartują w najbliższych wyborach samorządowych?
- Z całą pewnością wystawimy swoich kandydatów na radnych i na wójta.
- Kandydat na wójta jest znany w oławskiej przestrzeni publicznej?
- Za wcześnie o tym jeszcze mówić, ale rozmowy w tej kwestii już trwają i kilka kandydatur jest branych pod uwagę.
- Czy na czas referendum macie jakieś asy w rękawie?
- Zrobimy kampanię informacyjną, jakiej ta gmina jeszcze nie widziała.
- To kosztuje, a pan, jak sam mówił, raczej niemajętny...
- Nie będzie kosztownej akcji, damy radę. Choćby mobilne stanowiska informacyjne "z samochodu". Ulotki może wyprodukować za darmo moja kancelaria.
- W swoich publicznych wystąpieniach rzuca pan mnóstwo oskarżeń pod adresem gminy Oława i jej organów. Niemal w każdym tekście jest coś o korupcji. Tymczasem na razie nic nikomu nie udowodniliście przed sądem.
- Gdyby nie było na to twardych dowodów, to byśmy takich uwag nie robili. Zresztą zawsze piszemy jedynie o "możliwości korupcji", czy "podejrzeniu". Wszelkie dowody, wskazujące przede wszystkim na niegospodarność i niedopełnienie obowiązków, jakie mieliśmy, przedłożyliśmy prokuraturze. Udowodnienie ewentualnej korupcji jest zadaniem CBA i prokuratury, które właśnie nad tym pracują.
- Prokuratura jednak dotąd nie przedstawiła nikomu zarzutów. Może strzelacie zbyt ostro albo ślepakami?
- Niegospodarność i niedopełnienie obowiązków są przestępstwami ujętymi w kodeksie karnym, a na to są żelazne dowody. Prezentujemy je na naszej stronie internetowej.
- Atakuje pan ostro. Nie obawia się pan równie ostrej reakcji?
- Walczyłem z komuną, z postkomuną, nie należę do ludzi strachliwych. Na dodatek nie mam wiele do stracenia. Zawsze warto walczyć o prawo i sprawiedliwość.
Reklama
Kim pan jest, panie Rolf?
Gmina Oława. Emigrant i polityk. Z Rolfem Michałowskim, prezesem Stanowicko-Marcinkowickiego Stowarzyszenia Mieszkańców, rozmawia Jerzy Kamiński
- 27.06.2013 06:50 (aktualizacja 27.09.2023 16:23)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze