Oficjalne dokumenty muzeum w Gross Rosen mówią o 40 tysiącach zabitych oraz zamęczonych w tym obozie i wszystkich jego filiach. AL Fünfteichen był największą filią. Szacunkowe dane mówią, i taka liczba widnieje na tabliczce przy pomniku w miłoszyckim lesie, że zginęło tu co najmniej 2 tysiące osób. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że ofiar było znacznie więcej. Zdaniem Jerzego Urbaniaka nawet 8 tysięcy. I wylicza: - Ktoś podliczył, że codziennie ginęło tu 12-18 osób. Jeżeli to przemnożymy przez okres funkcjonowania obozu, to mniej więcej tyle wychodzi. A na tabliczce przy pomniku jest bzdura, że są tu pochowani tylko ci, którzy zmarli w ostatnich dniach trwania obozu. Ludzie tam byli grzebani przez cały czas trwania obozu, może oprócz tych paru początkowych miesięcy, kiedy faktycznie ciała wywożono do krematorium w Gross Rosen. Im bliżej końca wojny, tym bardziej potem nikt już na to nie miał ani sił, ani pieniędzy, ani cierpliwości. Bo tych ludzi ginęło tyle, że trzeba byłoby uruchomić regularny transport do Rogoźnicy. Wiosną tego roku telewizja przywiozła tu byłego więźnia, by przed kamerami opowiedział o tym jak było. Pokazywał na pole i mówił: - Jak mogli tu posadzić kukurydzę, skoro tu tyle ludzkich szczątków w tej ziemi? - Szczątków jak szczątków, ale krwi, potu i nieszczęść to na pewno - mówi Urbaniak. Do tego mnóstwo przedmiotów, które tutejsza ziemia wypluwa jak niechciane pamiątki złej historii. Jak opowiada Urbaniak, najwięcej ludzie znajdowali, gdy PGR zaorał teren byłego obozu. Bo on był wysypany żwirem, więc nawet trawa nie chciała rosnąć: - I wtedy, jak oni to głęboko przeorali, to różne rzeczy powychodziły. Guziki, monety, blaszki, kubki, łyżki i taśmę amunicyjną widziałem. Krowy tam pasłem, to byłem na bieżąco z tymi rzeczami. Do dziś chodzą tu różni z wykrywaczami metali i nielegalnie wyciągają z ziemi pamiątki tamtych czasów. Niektóre trafiają do Izby Historii Marki "Jelcz". Inne pewnie do prywatnych kolekcji.
Niedawno jedna z grup takich poszukiwaczy natrafiła pod ziemią na metalowe drzwi z charakterystycznych wizjerem. Może z jakiegoś bunkra, z komendantury obozu albo z kasyna dla żołnierzy SS? Nie są głęboko zakopane, ale poszukiwacze przestraszyli się i zasypali drzwi z powrotem. Nie odważyli się ich wyciągnąć, bo zmienione niedawno prawo traktuje takie "wykopki" nie jak wykroczenie (tak było dotąd), a jak przestępstwo. Miejsce schowania drzwi jednak zaznaczyli.
Ludzie opowiadają, że oprócz przedmiotów związanych z obozem w wielu miejscach natrafiają na ludzkie szczątki. - Była jeszcze jedna mogiła pod ogrodzeniem obozu w stronę Wojnowic - mówi Jerzy Urbaniak. - Tam do dzisiaj rosną brzozy. Starsza siostra opowiadała mu, że jak paśli krowy i huśtali się na tych brzózkach, to nie mieli świadomości, że tam są pochowani ci, którzy zmarli w tych trzech dniach między wygnaniem więźniów do Gross-Rosen a wyzwoleniem obozu przez Armię Czerwoną. Ponieważ nie było już wtedy obozowej kadry, więźniowie sami chowali zmarłych współwięźniów. - Skąd to wiem? - mówi Urbaniak. - Kiedyś ksiądz miał tam pole za obozem. Rosły tam buraki i kobiety ze wsi chodziły hakać to pole. Pamiętam, choć miałem wtedy zaledwie 5 lat, że ganiałem tam za czajką, która broniła swojego gniazda, bo miała złożone jajka. Kobiety opowiadały między sobą, że właśnie w tym miejscu są pochowani więźniowie z tych ostatnich dni obozu. A mówili im o tym sami Niemcy, którzy tutaj mieszkali. Bo tu jeszcze przez rok mieszkali obok Polaków. Ja to podsłuchałem i zapamiętałem. - To jest dół przygotowany do zakopania kolejnych ofiar obozu - mówi Jerzy Urbaniak Mieszkańcy Miłoszyc opowiadają też historię niemieckich zakonnic, które prowadziły tu klasztor. Gdy był obóz, zmuszone były chodzić tam to pomocy medycznej. Mimo że po wojnie żyły w Miłoszycach do śmierci, nigdy nic nie chciały mówić o tym, co działo się w obozie. Pamięć o tym zabrały do grobu na miejscowym cmentarzu.
Napisz komentarz
Komentarze