Przemysław Zajadlak z Chwalibożyc wyśpiewał wyróżnienie w telewizyjnej "Szansie na sukces" 16 października. W rozmowie z Xawerym Piśniakiem opowiada o kulisach programu
Chwalibożyce/Warszawa Wrócił z wyróżnieniem
- Do "Szansy na sukces" zgłosiłeś się dla kaprysu, czy liczyłeś, że będzie to początek większej kariery?
- Ani jedno, ani drugie. Po prostu chciałem się sprawdzić. Występ na castingu, przed sześcioosobowym jury i panią Skrętkowską, to naprawdę duży stres. Chciałem zobaczyć, jak sobie z nim poradzę.
- Musiało być nieźle, skoro zaproszono cię do programu.
- Tak, ale zaproszenie nie przyszło od razu. Na wrocławski casting w ubiegłym roku zgłosiło się 830 osób. Przesłuchania odbywają się w ten sposób, że ciekawsze występy rejestrowane są przez kamerę i trafiają do bazy danych. Pani Skrętkowska, zapraszając jakiś zespół, przegląda tę bazę i dobiera kandydatów. Zaproszenie można dostać po dwóch miesiącach, albo po dwóch latach. Ja czekałem rok.
- Jak zareagowałeś na telefon z telewizji?
- Gdy usłyszałem, że dzwoni do mnie Elżbieta Skrętkowska, byłem w szoku. Zacząłem się cieszyć, że zostałem wybrany, ale gdy powiedziała, że zaprasza mnie do programu z udziałem zespołu Coma, przez chwilę miałem wątpliwości, czy pasuję do ciężkiego, rockowego repertuaru. W końcu jednak się zdecydowałem, nie mogłem przepuścić takiej szansy.
- Ile miałeś czasu na przygotowanie?
- Około trzech tygodni. W tym czasie musiałem opanować 7 piosenek, które przysłali mi organizatorzy. A że od pewnego czasu uczę się śpiewu u pana Radosława Kota w "Laboratorium śpiewu i mowy", wzięliśmy Comę na warsztat.
- A potem, z błogosławieństwem profesora Kota, pojechałeś do Warszawy na nagranie programu.
- Zaskoczyło mnie to, że zgłosiło się dziewięciu kandydatów, a nie siedmiu, jak to oglądamy w telewizji. Przez dwie godziny śpiewaliśmy fragmenty wszystkich piosenek. Po tym przesłuchaniu wybrano szczęśliwą siódemkę. Zaczęły się przygotowania do programu: makijaż, fryzura, ubranie...
- Nawet ubrać ci się samemu nie dali?
- Siedzi sobie człowiek przed telewizorem i nie ma pojęcia, jak wygląda taki program od kuchni.
Włącza się Estera, narzeczona Przemka: - Wrażenie na miejscu zupełnie odbiega od tego, co się widzi w telewizji. Studio jest olbrzymie, a widzom się wydaje, że to jakiś mały niebieski pokoik.
Przemek: - Kolejnym zaskoczeniem było to, że nie słyszałem jak i co śpiewały osoby przede mną. Dopiero kiedy przyszła moja kolej, zaproszono mnie do studia. Może to i lepiej, bo gdy na próbach słuchałem konkurentów, przez chwilę pomyślałem "Co ja tutaj robię?". Niektórzy byli w szansie drugi raz, trzy osoby skończyły studia wokalne na akademiach muzycznych, niekoniecznie mnie to zmobilizowało.
- Bałeś się pytań Manna?
- Nie wiedziałem, czym pan Wojciech Mann mnie zaskoczy. Chciałem jak najszybciej zacząć swój występ. Ale poszło całkiem dobrze. Pytał o doktorat z informatyki, o capoeirę, którą kiedyś trenowałem, a ponieważ wylosowałem piosenkę "Cisza i ogień", bezpośrednio przed występem rzucił, żebym dał ognia wokalnie.
- Byłeś zadowolony z losowania?
- Wiedziałem, że to piosenka, w której będę mógł pokazać swoje możliwości. Starałem się jej nadać własną interpretację. Właśnie za to pan Piotr Rogucki mnie wyróżnił.
- Jak dokładnie brzmiał werdykt?
- Chwalił mnie za wspaniałą ekspresję, która zrobiła na zespole ogromne wrażenie.
- To chyba połknąłeś bakcyla. Zobaczymy cię w którymś z telewizyjnych show typu X-Factor?
- Szczerze mówiąc, nie przepadam za tymi programami. Tam bardziej liczy się ekstrawagancja niż umiejętności wokalne. Dlatego wybrałem "Szansę na sukces". Teraz czekam, czy zaproszą mnie do Sali Kongresowej na koncert galowy laureatów. Do tej pory śpiewały tam również osoby wyróżnione.
Napisz komentarz
Komentarze