Pasja to za mało
22 marca miał być dniem szczególnym. Tomasz sprawdził pogodę w internecie i wiedział, że będą idealne warunki, żeby polatać na paralotni. Wziął urlop, nie chciał stracić takiej okazji. Wykorzystywał każdą sytuację, by cieszyć się swoją pasją. Wszystko zależało od pogody, prędkości i kierunku wiatru. - Nieraz było tak, że na łąkę przyjeżdżaliśmy razem, ale ja nie miałem tyle cierpliwości, żeby tak długo czekać na ten właściwy podmuch, wracałem do domu - mówi Jarosław Marcinkiewicz, przyjaciel paralotniarza. - Tomek nie poddawał się i mówił, że jeszcze popróbuje. Potrafił tak próbować 8 razy z rzędu, nic nie było w stanie go zatrzymać. Dopiero gdy złamał śmigło, dawał za wygraną. Był niezwykle napalony na latanie.
Miał to coś
Jarosław znał Tomasza od dziecka. Przez całe życie szli razem, ufali sobie bezgranicznie, zwierzali się i wspólnie podejmowali najważniejsze decyzje. Mimo to nigdy nie zdecydował się na lot. - Żeby uprawiać ten sport, trzeba mieć w sobie to coś - mówi Jarek. - On to miał, mnie raczej nie ciągnęło w tym kierunku. Zwykły człowiek się boi. Często jeździłem z Tomkiem i obserwowałem jego loty. Jeżeli nie było odpowiedniego wiatru i nie mógł wystartować, bardzo to przeżywał. Po prostu musiał latać.
Swoje marzenia zaczął spełniać 7 lat temu. Jeździł do Wałbrzycha na kursy, tam stawiał pierwsze kroki, skakał z górki na paralotni bez napędu, później trenował w Mieroszowie, a licencję pilota uzyskał w Czechach. Znajomi mówią, że urodził się po to, by latać. Jego matka była pilotem II klasy, we wrocławskim aeroklubie skakała ze spadochronem. Wpoiła synowi zamiłowanie do lotnictwa. - Mieliśmy po kilka lat, kiedy pokazywała nam zdjęcia, opowiadała i przynosiła różne gadżety z lotniska - wspomina Jarosław. - Bawiliśmy się balonami meteorologicznymi.
Brakowało skrzydła
Jesienią tego roku Tomasz kupił wózek z napędem. W zimie zajmował się nowym nabytkiem, pomalował go, posprawdzał od strony technicznej i powymieniał kilka części, słuchał czy silnik równo pracuje. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko odpowiedniego skrzydła. To, które miał, było zbyt małe i nie nadawało się do lotów z wózkiem. Właściwe pożyczył od kolegi z Wrocławia, na tym leciał pechowego dnia. To był jeden z pierwszych lotów na nowym sprzęcie, więc chciał uwiecznić tę chwilę. Poprosił kolegę z Oławy, żeby wziął kamerę i pojechał z nim. Tomasz długo nie mógł wystartować, bo nie było odpowiedniego wiatru. O godzinie 18.02 wystartował z łąki pod Ścinawą Polską, a po kilku minutach już nie żył. We wstępnym raporcie z wypadku czytamy: - Pilot wykonał zakręt w prawą stronę, przemieszczając się nad rzekę. Następnie kontynuował zakręt, aż znalazł się w pozycji z wiatrem, po bardzo krótkim odcinku lotu po prostej nastąpiło przeciągniecie skrzydła i pilot wpadł w nurt rzeki.
Kiedy dwa miesiące temu pisaliśmy o tej tragedii, niektórzy świadkowie twierdzili, że zgasł silnik. Teraz wiadomo, że to nieprawda. - Silnik pracował do końca, o czym świadczył nie tylko charakter uszkodzeń śmigła, ale przede wszystkim obiektywny zapis przebiegu zdarzenia, zarejestrowany kamerą - napisali specjaliści, badający wypadek.
Nie chciałam psuć zabawy
Renata Nędzarek, żona paralotniarza, ten tragiczny dzień pamięta bardzo szczegółowo. Powoli kończyła pracę w piekarni. Kilka minut po 17.00 zadzwonił Tomasz. Zapytał, czy ma po nią przyjechać i zabrać do domu. - Powiedział, że jest teraz na łące i szykuje się do startu - wspomina Renata. - Odpowiedziałam, że jak już tam jesteś, to zostań, przecież Marcin (syn) może mnie zabrać. Jak teraz to analizuję, to myślę, że mogłam powiedzieć, żeby przyjechał, ale nie chciałam psuć mu zabawy.
Kolejny telefon Renata odebrała od syna. Powiedział, że ojciec prawdopodobnie wodował. Błyskawicznie pojechała do Ścinawy Polskiej, ale nie przyszło jej do głowy, że mężowi mogło się coś stać: - Całą drogę powtarzałam "Boże, żeby on tylko śmigła nie złamał, bo znów będzie smutny i zdenerwowany, przecież jakiś czas nie będzie mógł latać". Nawet przez myśl mi nie przeszło, że stało się coś tak strasznego. Zajechałam na miejsce, zobaczyłam straż, policję i pytam co oni tu robią, przesadzają, po co to zbiegowisko? Nagle usłyszałam szept: - "Nie żyje", wtedy już nie wiedziałam, co się dzieje. Weszłam na siłę do karetki, bo nikt z sanitariuszy nie chciał mi powiedzieć, co się stało. Ani policja, ani lekarze, nikt mi nie potrafił tego powiedzieć. Nie wiem, może oni czekali na moją reakcję... W karetce krzyczałam: "Powiedzcie mi, co się stało!". Wreszcie usłyszałam, że nie udało się go uratować, że zaplątał się w linki.
Wir
Kolega, który filmował całe zdarzenie, to emerytowany strażak, ma doświadczenie w ratowaniu ludzi. Natychmiast powiadomił odpowiednie służby i rzucił się do Odry. Nie dał rady uratować Tomka, bo w tym miejscu był bardzo duży wir. Paralotniarz zdołał odpiąć czaszę, ale noga zaplątała się w linkach. Nie miał szans, żeby wygrać z wodą. - Kolega zrobił wszystko, żeby uratować męża - mówi Renata. - Strażacy powiedzieli, że gdyby zaryzykował jeszcze bardziej, to oni musieliby wyciągać dwa ciała. Po prostu nie było szans na ratunek.
Tomek był doświadczonym pilotem, wiedział w jakich miejscach nie powinno się startować. - Zawsze mówił, że nigdy nie startuje się w pobliżu wody, kabli wysokiego napięcia, drzew czy budynków - mówi Jarosław. - Nie wiem, dlaczego tak się stało tym razem...
Kochał pomagać
Znajomi mówią o nim jednym głosem, że był bezinteresowny i niezwykły, wciąż ciągnęło go do chmur, ale nie zapominał o innych, dbał o rodzinę i przyjaciół. Jeżeli ktoś potrzebował pomocy, zostawiał wszystko. Marcin Marszałek, mechanik samochodowy, poznał Tomasza kilkanaście lat temu. To on załatwił mu pierwszą pracę i pomógł wkroczyć w dorosłość. - Ukształtowałem się przy nim, miał na mnie ogromny wpływ, łącznie z tym, że do tej pory słucham "Trójki" - wspomina. - Podziwiałem go również za poglądy, był wielkim patriotą. Kiedy widział, że coś mnie gryzło, zawsze wychodził z inicjatywą, pytał, wysłuchał i odpowiednio doradził. Nie miałem przed nim tajemnic, to był człowiek, któremu można było się zwierzyć i powierzyć największy sekret. Kochał pomagać, ale nie lubił, jak się jemu pomagało, nie chciał zajmować innych swoją osobą, był bardzo skromny. Nie ma takiej osoby, której zrobiłby krzywdę, każdemu był w stanie pomóc, nie oczekując niczego w zamian.
Kiedy Tomasz kupił nowy silnik, Marcin doradzał mu w sprawach technicznych. Podczas jednego z takich spotkań zapytał, czy mógłby dostać jedno połamane śmigło na pamiątkę. - Zawsze chciałem je mieć, tylko wstydziłem się zapytać - mówi. - Wreszcie dostałem, poprosiłem, żeby podpisał się markerem, ale on powiedział, że nie jest żadną gwiazdą. Wierzyłem, że kiedyś na pewno uda mi się go namówić...
Śmigło wisi w warsztacie Marcina na honorowym miejscu.
I tak próbował
Kilka miesięcy temu planował, że poleci z Tomkiem jako pasażer. Uważa, że paralotnia to bardzo bezpieczny sport, jeżeli się przestrzega wszystkich zasad. Jest przekonany, że gdyby jego kolega upadł na ziemię, nic poważnego by mu się nie stało. W rozmowie kilkakrotnie podkreślał, że Tomek był prawdziwym maniakiem latania: - Pasja w jego przypadku to zdecydowanie za małe słowo. Tomka nie dało się zatrzymać, nawet jeśli wiatr był pod złym kątem, to on i tak próbował.
Renata Nędzarek wspomina dni, kiedy mąż nie mógł latać, bo miał złamane śmigło. Bardzo łatwo je uszkodzić, a zakup nowego to koszt od 300 do 500 złotych, trzeba zamówić i czekać na dostawę około dwóch tygodni. - To była dla niego tragedia - wspomina. - Aura Tomka się zmieniała, nastawienie do życia, nie mógł znieść tego, że w weekend nie poleci. Oczywiście więcej było tych dni udanych, z piękną pogodą, odpowiednim wiatrem, ale jak nie mógł latać, to nie mógł normalnie funkcjonować.
Tomasz całe życie podporządkował lataniu. Kiedy czuł, że ma problemy z kolanami i to może mieć wpływ na jego pasję, zmienił pracę. Był wulkanizatorem i zdarzało się, że przez kilka godzin bez przerwy pracował na klęczkach. Stawy zaczęły odmawiać posłuszeństwa, wtedy przestraszył się, że może mieć kłopoty z lataniem. Paralotnia z napędem plecakowym sporo waży i żeby wystartować, trzeba było biec z ciężarem na plecach. Tomek podjął decyzję i został kierowcą. Od zawsze dbał o zdrowie, w przeszłości trenował judo i świetnie pływał. Przez kilka sezonów był ratownikiem na oławskim basenie. Znajomych i rodzinę namawiał do uprawiania sportu, jego syn gra w piłkę nożną. Chciał założyć stowarzyszenie miłośników latania, planował przekazywać doświadczenie i wiedzę. Żona Tomasza bardzo przeżywała każdy jego lot. Stała w oknie i wypatrywała, czy wszystko jest w porządku. Tylko raz w życiu poszła na łąkę, żeby zobaczyć jak startuje, więcej nie dała rady. - Kosztowało mnie to za dużo nerwów, bardzo się o niego bałam - mówi. - Zazwyczaj stałam w oknie i patrzyłam, żeby mi się tylko pokazał, żeby mu tylko pomachać. Jak już był wysoko, zawsze machał nogami, tak pokazywał, że wszystko jest dobrze. To było wielkie szczęście...
Kiedy Tomasz zginął, Renata nie potrafiła dopuścić do siebie myśli o tej tragedii. Pochowała wszystkie ubrania i rzeczy należące do męża. - Każde dotknięcie i zapach przypominały Tomka. Nie chciałam więc ani tego dotykać, ani oglądać. Do tej pory ciężko iść na działkę, bo jest tam cała kolekcja samolocików, które budował i układał na półce.
Był częścią nas
Dzięki dwójce przyjaciół, Renata jest silna. W Jarku i Beacie Marcinkiewiczach ma ogromne oparcie. Powtarza, że bez nich nie dałaby rady. Są dla niej kimś więcej niż rodzina. Byli z nią od początku. Wspierali i pomagali stanąć na nogi. - Czasami człowiek nie wiąże się tak w rodzinie, jak w tej przyjaźni - mówi Beata.- Do dziś nie wierzę, że Tomek nie żyje. Był częścią nas, razem byliśmy jednością. Szłam na cmentarz i nie wierzyłam. Zobaczyłam te kwiaty, wieńce i dalej nie wierzyłam. Teraz przychodzę, wszystko jest odsłonięte, ale to wciąż nie dociera.
Przyjaciel, który wspomina Tomka, też nie wierzy, że już nigdy go nie zobaczy. Jarek traktował go jak brata. Mieli wspólne marzenia i plany: - Siadaliśmy razem i żartowaliśmy, że jak tylko wygramy milion w totolotka, to natychmiast kupimy dużą działkę i postawimy na niej dwa domy, żeby cały czas być blisko siebie. Miałem i mam wielu kolegów, ale tylko jednego przyjaciela i to był Tomek. On też to powtarzał. Do niego zawsze mogłem przyjść, chociaż żeby wypić kawę. Dzwonił nawet wtedy, gdy jechał po zwykłą śrubkę do sklepu. To był pretekst do spotkania. W tej chwili nie mam gdzie iść...
Mówiąc o Tomaszu, bliscy uśmiechają się. Na świeżo mają przed oczami obraz szlachetnego człowieka z pasją. Dopiero gdy między zdania wkrada się cisza - Renata, Jarek, Beata mają w oczach łzy. W tej sytuacji wszyscy reagują jednakowo. Dociera do nich, że te opowieści, to już tylko wspomnienie.
Chciał usłyszeć
Marcin Marszałek, widząc na ulicy służbowe auto Tomasza, odruchowo podnosi rękę. - Już kilka razy się na tym złapałem - mówi. - Widzę ten samochód i mówię w myślach: o, Tomek jedzie! Macham, ale w środku siedzi jakiś obcy człowiek w okularach...
Zapytałam Renatę, czy w dniu wypadku stało się coś szczególnego, co zapowiadałoby nadejście tragedii. - Przywiózł mnie do pracy o 4.30, natychmiast zaczęłam wykładać pieczywo na półki. I za niecałe pół godziny zadzwonił, od razu powiedziałam: "Co ty znowu chcesz, przecież dopiero widzieliśmy się,wiesz że teraz mam bardzo dużo pracy i nie mogę rozmawiać". On odpowiedział: "A ja tylko chciałem ciebie usłyszeć." To mi daje do myślenia. Tomek nigdy tak nie robił. Później zadzwonił o 17.00 i wtedy słyszeliśmy się po raz ostatni. Ta śmierć nadeszła za szybko, za młodo, za łatwo, on chciał żyć i miał dla kogo. Kochał ludzi...
***
Tomasz Nędzarek przeżył 49 lat
7 lat latał na paralotni
***
Agnieszka Herba
Napisz komentarz
Komentarze