Marcinkowice Interwencja
- Ruski generał mnie obronił, bo sołdaty chcieli zabić. Zastrzelić! Ja wtedy śmierci uciekłem - snuje swoje wojenne opowieści Antoni Tomasiewicz. Mówi o bimbrze, który trzeba było Ruskim oddać, o karabinie, z którego miał być zabity, o lasku, do którego go prowadzono. Opowieści przysłuchuje się stara szafa spod okna. Choć pan Antoni mówi głośno - prawie krzyczy - to mebel nachyla się mocno do środka pokoju, jakby niedosłyszał. Dopiero po chwili orientuję się, że to nie szafa, a podłoga jest krzywa. Stanisława Tomasiewicz tłumaczy, że podłoga im się tak dziwnie przechyliła 17 stycznia. Szafa i podłoga są prawie tak samo stare, jak dom i jego właściciele. Dom budowali Niemcy i - jak się okazuje - oni też, tak jak Ruscy, chcieli zabić Antoniego i jego żonę. Nie od razu, ale teraz, po 80 latach, kiedy chałupa zaczęła nagle pękać, a podłoga zapadać się.
- Pewnie całość się zawali - mówią właściciele. Państwo Tomasiewiczowie tłumaczą, że wszystko przez to, że - podobnie jak inni mieszkańcy Marcinkowic - zamarzyli o kanalizacji. Niemcy przewidzieli to - tak samo jak zasiedlenie ich gospodarstwa polskimi osadnikami - i na złość zbudowali domy w odległości jednego metra od ulicy. Wiedzieli, że w podobnej odległości będzie się kopać rowy na rury kanalizacyjne. Ta fantastyczna teoria uprawdopodabnia się po telefonach do wykonawcy. On nie jest winny temu, że w domu Tomasiewiczów popękały ściany i zrobiło się stromo na podłodze.
- Wszystko zrobiliśmy zgodnie z projektem technicznym i opisaną technologią prowadzenia robót, na podstawie udzielonego pozwolenia na budowę, pod stałym nadzorem inspektora nadzoru oraz zamawiającego, tj. gminy Oława - zapewniają w poznańskiej firmie Lietz i dodają: - Nieprawdziwe jest stwierdzenie, że prace były wykonywane w odległości jednego metra od fundamentu budynku.
Powiatowy inspektor nadzoru budowlanego Elżbieta Pawlikowska stwierdza: - Roboty wykonywano prawidłowo. Zgodnie z zatwierdzoną dokumentacją. Projekt był sprawdzony i uzgodniony w Zakładzie Uzgodnień Dokumentacji.
Dom państwa Tomasiewiczów nie zna się jednak na polskich przepisach. Jest w końcu poniemiecki. Pęka wbrew temu, że wszystko wokół niego było wykonane zgodnie ze sztuką i planami. - Tylko czekać, aż runie. Teraz ziemia odtaje po zimie i nie wiadomo, co będzie - tłumaczą staruszkowie.
Pierwsze pisma od lokatorów ze Szkolnej wysłane były e-mailem już w styczniu do inspektora budowlanego. Alarmowali, że domy pękają. Inspektor Elżbieta Pawlikowska była na miejscu i widziała uszkodzenia. Jej zdaniem nie wszystkie powstały w czasie ostatnich prac ziemnych: - Dom państwa Tomasiewiczów jest w złym stanie technicznym. Ma sporo uszkodzeń i trudno określić dokładnie, które kiedy powstały. Właściciele nie przeprowadzali kontroli, o których mowa w art. 62 prawa budowlanego. Część z nich może być wynikiem robót, wykonywanych bez odpowiednich pozwoleń. Wiem, że odkrywane były tam fundamenty, wykonywano roboty związane z położeniem izolacji pionowej oraz drenażu wokół budynku. To nie są zwykłe roboty konserwacyjne. Ponadto odprowadzane tam są wody opadowe z budynku bezpośrednio na ulicę.
Tomasiewiczowie dobrze znają zdanie Pawlikowskiej: - To jest chore! Jakie remonty?! Bez tych wszystkich prac nasze domy byłyby już dawno ruiną. Ściany nam pękają! Kto wie, czy nie zawalą się, a oni, zamiast pomóc, doszukują się w tym wszystkim naszej winy! Że niby fundamenty nielegalnie izolowane, że kostka przed domem zamiast z kamienia, to z betonu. Mówią, że przez to ściany się rozwaliły! Jakoś nie widzą związku, że stało się to w trakcie robót ziemnych przy kanalizacji. Żadnego dozoru, zabezpieczeń, nic! Proszę sobie wyobrazić, że oni przed końcem pracy w piątek 14 stycznia podłączyli pompy, bo się woda w rowach zbierała. Metr od ściany domu! Wszystko niby bezpieczne, z filtrami. Tylko co to za filtry, co piach i ziemię razem z wodą wciągają?! W sobotę 15 stycznia chodnik się zapadł, bo ziemię spod niego pompy wciągnęły. W niedzielę to już całe podwórko od strony ogrodzenia poszło w dół. Ściana domu pękła, fundament obsunął się. Dzwoniliśmy wszędzie i w końcu wyłączyli pompy o 13.00 w niedzielę. Inaczej pracowałyby do poniedziałku. Jak można było to wszystko włączyć i zostawić bez kontroli?!
Michał Średziński - dyrektor ds. inwestycji z firmy wykonawczej mówi, że pompy nie mogą zasysać piachu i ziemi: - To technicznie niemożliwe. Urządzenia są bezobsługowe, pracują jednak pod nadzorem człowieka. - Ktoś zawsze nad tym czuwa - dodaje Średziński. -Pozostawia się je włączone na dłuższy czas po zakończonym dniu pracy, aby przygotowały osuszony grunt do dalszych robót. Nie potrafię - bez konsultacji z kierownikiem - odpowiedzieć, dlaczego i czy rzeczywiście tamtego dnia pompy wyłączono na wniosek mieszkańców.
W rozmowie telefonicznej kierownik robót Marek Gross stwierdził, że nie ma obowiązku udzielania informacji, a zrobi to, kiedy będzie przesłuchiwany przez nadzór budowlany. Zapewnił jednak, że nad pompami cały czas czuwali dwaj wyznaczeni ludzie, którzy mieli obowiązek co kilka godzin kontrolować pracę urządzeń.
Kaloryfery, co ze ścian skaczą
Państwo Misiowie od niepamiętnych czasów mieszkają w małym domku. To sąsiedzi Tomasiewiczów. Przez lata nikt im nie przeszkadzał. Nagle świat stanął na głowie, a życie nabrało tempa. - Zima to dziwna pora na roboty budowlane i rycie w ziemi - pomyśleli, kiedy w styczniu pojawiły się pierwsze maszyny na ich ulicy. Zaufali jednak nowoczesnym technologiom, pozwalającym na pracę w mrozie, oraz profesjonalistom z firmy Lietz. Nie pytali o nic. Michał Średziński z firmy wykonawczej wyjaśnia, że tego typu roboty kanalizacyjne mogą być wykonywane przez cały rok, pod warunkiem, że temperatura nie spadnie poniżej minus 7 stopni. W styczniu tego roku bywało cieplej, a 27 stycznia, kiedy rozpoczęto kolejny, bardziej uciążliwy dla mieszkańców etap, temperatura wynosiła minus 6 stopni. Można było pracować. Tego dnia zaplanowano wbijanie specjalnych rur w ziemię. Pod oknem państwa Misiów przejechała koparka. Gąsienicowa. - Ale co ona nie wyrabiała! - wspomina Antonia Miś: - Tańczyła, ryczała i stawała dęba. Zaraz potem, całym ciężarem upadała na ziemię. I tak kilka razy z rzędu. Myślałam, że to trzęsienie ziemi albo że coś wybuchło. Cały dom się ruszał.
- Ja kaloryfery z podłogi podnosiłem, bo spadły, kiedy oni te iglice zaczęli koparką w zamarzniętą ziemię wbijać, tak trzęsło! - dodaje jej mąż Tomasz. Oboje szybko wyszli na zewnątrz, by wraz z innymi "jurorami" z ulicy Szkolnej oceniać popisy operatora skaczącej koparki. Starał się, jak mógł. Prezentował najazdy i zjazdy. Kręcił raz jedną, raz drugą gąsienicą. Wymachiwał łyżką i wbijał w ziemię tę swoją iglicę. - Na dwa i pół metra, a odległość od domu to metr - wspomina Tomasz Miś. Po czterech dniach, 31 stycznia, na ścianach i sufitach domu przy ulicy Szkolnej 11 w Marcinkowicach pojawiły się pierwsze szczeliny. Po pamiętnym występie koparki w domostwie Misiów pozostało kilka pamiątek. Przede wszystkim spękane ściany od strony jezdni, w przedsionku i w toalecie oraz uszkodzony sufit. Niepokoi to pana Misia, który co nieco wie o konstrukcji swojego domu. Drażni panią Miś, która nie lubi asymetrii, a tu wzór na tapecie zaczął się rozjeżdżać. Skończyło się beztroskie życie. Mieszkańcy z ulicy Szkolnej z troską patrzą na Misiów. Już nie mówią, że tak świetnie się trzymają.
Rudera, ale z kanalizacją
"Albo rybki, albo akwarium. Nie można mieć wszystkiego". Albo inaczej: "Nie można mieć wszystkiego naraz. Można natomiast mieć wszystko po kolei". Te popularne powiedzonka i mądrości ludowe pasują jak ulał do sytuacji mieszkańców ze Szkolnej w Marcinkowicach. Nie mieli przez lata kanalizacji w domach. Teraz już będą mieć, ale za to już nie będą mieć domów, takich jak wcześniej. Nie można mieć przecież wszystkiego naraz. Albo solidny dom i szambo, albo kanalizacja i popękane mury. Stanęło na tym drugim, choć nikt wcześniej nie informował mieszkańców, że tak właśnie będzie. - Za straty powinni odpowiadać ci, którzy je spowodowali - twierdzą mieszkańcy. Nie mają oni wątpliwości, że to wykonawca. Powiatowy inspektor nadzoru budowlanego Elżbieta Pawlikowska uspokaja: - Jeśli rzeczywiście zawinił wykonawca, to poszkodowani otrzymają pieniądze. Nie mam obaw, bo to solidna firma. Świadczyć o tym może choćby to, że budowa była ubezpieczona, a obecnie to wcale nie jest takie oczywiste. Ubezpieczyciel - jeśli otrzyma takie polecenie - wypłaci odszkodowanie. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to wskazywane przez lokatorów uszkodzenia nie zagrażają życiu i zdrowiu.
Mimo to mieszkańcy wynajęli adwokata. Na razie trwa wymiana korespondencji pomiędzy nim, Starostwem Powiatowym i firmą wykonawczą Lietz. Wynika z niej, że na początku właściciele uszkodzonych budynków muszą wykonać ekspertyzę techniczną i za nią zapłacić. Koszt - jak sprawdził adwokat - to 6 tys. złotych od każdego budynku. Na zebranie pieniędzy i skompletowanie dokumentów pozostało mieszkańcom z ulicy Szkolnej w Marcinkowicach cztery miesiące. Mają czas do 30 lipca.
Tekst i fot.: (KRYSPO)
Reklama
Krajobraz po kanalizacji
Pękające ściany, czyli rozprawa między trzema osobami - lokatorem, wykonawcą i inspektorem budowlanym
- 20.04.2011 11:55 (aktualizacja 27.09.2023 16:56)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze