Po kwadransie wystartowaliśmy ponownie. Około 150 metrów od granicy tego pechowego dla nas lotniska samolot oderwał się od ziemi, „przypadł”, odbił się i spadł na pole ziemniaczane. Na szczęście i tym razem załoga wyszła bez szwanku. Przyczyną tego przymusowego lądowania było pękniecie jednej ze wspornic płozy usztywniającej teleskop (amortyzator), która przy podskokach samolotu zablokowała ster poziomy w chwili jego wychylenia do góry. Znów powróciliśmy na lotnisko.
Stanęliśmy przed obliczem dowódcy eskadry, który zapytał mnie:
- Masz chyba dość na dzisiaj?
- Nie - odpowiedziałem - nie było takiego wypadku w naszej rodzinie. Jeszcze dzisiaj muszę zobaczyć się z Niemcami.
- Dobrze - rzekł dowódca i zapytał, którzy obserwatorzy i piloci polecą na ochotnika. Wystąpił plut. pilot Wacław Buczyłko.
Do skompletowania załogi jeszcze niezbędny był obserwator. Dowódca mierzył wzrokiem stojące załogi w oczekiwaniu na zgłoszenie. Wreszcie rzekł do znajdującego się najbliżej: - Poleci obserwator sierżant podchorąży Stefan Gębicki.
Mechanik rozgrzewał silnik samolotu. Sprawdziłem, czy pod kadłubem wisi pełny ładunek bomb. Byliśmy opóźnieni około 30 minut. Ruszyliśmy szybko na start. Chorągiewka dyżurnego poszła w górę. Pilot włączył pełne obroty i „boosta” nabierał wysokości. Lecieliśmy na wysokości 1100 metrów w kierunku Radomska i Częstochowy. Przed osiągnięciem celu przywitały nas luny pożarów i salwy polskiej artylerii przeciwlotniczej. Dymki z działek otaczały samolot. Pilot obniżył lot do 900 metrów. Lecieliśmy dalej. W polu widzenia zauważyłem stanowiska artylerii wroga. Niemieccy artylerzyści popisywali się, strzelając bez przerwy po przekątnej. Pociski ich były jednak niecelne.
Zeszliśmy do lotu koszącego 100-200 metrów. Niemcy strzelali dalej. Pilot wywijał piruety utrudniając trafienia. Po około 20 minutach zrezygnowaliśmy z dalszych bezowocnych harców, gdyż dymy i mgła osłabiały widoczność. Z ostatniego skrętu wyszliśmy na zachód. Nabraliśmy wysokości. W kabinie samolotu czuć było spaliny, benzynę i dymy pożarów unoszące się do góry. Lecieliśmy dalej na zachód, by wydostać się z zadymionego terenu i zaczerpnąć świeżego powietrza. Niebo jaśniało. Nastawał dzień. Lot utrzymywaliśmy na niewielkiej wysokości. Lecieliśmy nad lasami, ale nic szczególnego dla naszego balastu (bomb) nie zauważyliśmy, choć znajdowaliśmy się już nad terytorium III Rzeszy.
Podałem pilotowi kartkę z treścią: „Nabierz wysokości do 1300 metrów - ponieważ bomby powinniśmy im zrzucić - najlepiej na jakąś fabrykę. Automat nastawiony na pojedyncze, ale może trzeba będzie wszystkie wyrzucić razem”.
Powróciłem na swoje stanowisko i od tej chwili wypatrywałem na błękicie wrogich myśliwców. Nie orientowaliśmy się, gdzie jesteśmy. W dole z prawej strony zauważyłem miasto. To było Ohlau (Oława). Skoczyłem do radiostacji sprawdzić, czy telefon pokładowy działa. Chwilę później usłyszałem glos pilota Wacka Buczyłko: - Stary, przypnij spadochron, bo mam cel.
Byliśmy na wysokości około 1400 metrów. Pilot wykonał skręt w lewo i dal nurka ku ziemi. Maszyna leciała wprost na dymiące fabryczne kominy. Bomby nasze były celne. Po kilku minutach obiekt został poważnie uszkodzony. Wracaliśmy na lotnisko...”.
Reklama
Lew nad Oławą - 2 września 1939
Atak na Polskę rozpoczął II wojnę światową. Nasza wojna obronna, zwana kampanią wrześniową, przeszła do historii jako pasmo nierównej, ale twardej i bohaterskiej walki. Napadli na nas Niemcy, Związek Sowiecki i Słowacja. Ważne wydarzenia czasem pozostają nieznane, niektóre są odkrywane dopiero teraz. Historia wrześniowego nalotu na Oławę nie została napisana „do końca”. Przed nami poszukiwania w niemieckich archiwach. Dzisiaj powracamy do legendarnego nalotu, który opisywaliśmy już na łamach „GP-WO” w 1996 roku. Dzielimy się nowymi informacjami i przede wszystkim zdjęciami, związanymi z piękną historią, w której samotny polski „Karaś” dociera nad Oławę i bombarduje fabrykę
- 06.09.2010 11:55 (aktualizacja 27.09.2023 17:01)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze