Reklama
Wtedy byłem nieugięty
Dawni działacze „Solidarności”, robotnicy. Kiedyś w konspiracji. Młodzi z rękami pobrudzonymi farbą drukarską z nielegalnych powielaczy, z ukrytymi ulotkami. Dziś pytają, czy było warto? Warto, bo upadł znienawidzony system, a poza tym… szkoda gadać
- 29.08.2010 11:55 (aktualizacja 27.09.2023 17:01)
Dla Janka Winnika
Gdy wprowadzono stan wojenny, związek zawodowy działał w konspiracji. Jan Winnik, czołowy działacz jelczańskiej „Solidarności”, musiał się wtedy ukrywać. Jan Cikacz i koledzy zbierali dla niego pieniądze, żeby miał z czego żyć oraz na działalność podziemną. Za te pieniądze kupowali maszyny do pisania, ruski aparat fotograficzny do robienia zdjęć ubekom i wszystko, co było potrzebne w konspiracji. - Ojciec Winnika ukrywał go w domu w Czernicy - opowiada Cikacz. - Przez Antoniego Kreta z Ratowic podawaliśmy mu pieniądze. Dostawał pensję, którą dla niego zbieraliśmy. Później czasy się zmieniły, komuna trochę odpuściła. Pracowałem w związkach zawodowych i w radzie pracowniczej, bo ludzie mieli do mnie zaufanie. Byłem młody, energiczny, nieugięty, a dziś… prawie staruszek.
Puste hasła
Młody Jan Cikacz pracował jako ślusarz w narzędziowni. Lubił swoją pracę. Nie rozumiał rzeczywistości. Socjalistyczne hasła o równości i szacunku dla robotników może były słuszne, ale nie szła z nimi w parze praktyka. To było widoczne gołym okiem.
Rozmawiał z dyrektorami i pytał, jak to jest, że partia chwali się, jak jest dobrze, a na półkach w sklepach - ocet i musztarda. Kiedyś dyrektor Dalgiewicz spytał go przy wódce: - A co ja mam zrobić, wyskoczyć przez okno?
Niektórzy coś jednak robili. Praca Jana Cikacza i jego kolegów polegała na drukowaniu bibuły, rozprowadzaniu jej wśród pracowników. Trzeba było wiedzieć, komu dać, bo tajnych współpracowników UB w fabryce nie brakowało, ubecja miała tam swoje biuro. Cikacz pokazuje ręcznie zapisaną kartkę z tabelką i nazwiskami oraz mnóstwem liczb. Do niego należało prowadzenie rozliczeń, kto ile pieniędzy wpłacił. Miał takich kartek kilkanaście. Chował je pod okleiną mebli, w wydłubanych szparach. - W tamtych czasach to było niebezpieczne - wspomina. - Robiliśmy taką niezależną “gazetkę” jelczańską, najczęściej była to zadrukowana dwustronnie kartka. Bałem się trzymać to w domu, dałem na przechowanie i zginęło.
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze