Oława/Lubiąż
Młody didżej
- Opowiedz o początkach swojej pasji.
- Muzyką elektroniczną interesuję się od najmłodszych lat. Pierwszy kontakt z tego typu utworami nawiązałem w latach dziewięćdziesiątych, dzięki niemieckiej muzycznej stacji telewizyjnej „Viva”. W Polsce w tamtym okresie dostęp do rozwijającej się na zachodzie sceny muzyki elektronicznej, poza telewizją satelitarną, był minimalny - internet nie był wówczas jeszcze tak powszechny jak dziś. Człowiekiem, który mnie zainspirował i diametralnie zmienił moje spojrzenie na ten rodzaj muzyki, był Kai Franz, znany jako „Kai Tracid”. Dzięki niemu zrodziła się moja pasja i miłość do muzyki trance. Zagłębiając się w jego twórczość, poznawałem innych producentów, a tym samym powiększałem swoją wiedzę na temat innych nurtów i podgatunków muzyki elektronicznej, także jej budowy i powstawania. Kilka lat nieustannego obcowania z muzyką skłoniło mnie do podjęcia kolejnego kroku, jakim był zakup sprzętu didżejskiego. Tak rozpoczęła się moja przygoda z miksowaniem, która trwa do dziś.
- Czy możesz w skrócie przybliżyć, na czym polega miksowanie?
- Z pewnością łatwiej byłoby mi to wyjaśnić, gdybym jednocześnie mógł to zademonstrować. Ponieważ nie mam takiej możliwości, ujmę to tak: miksowanie jest to łączenie ze sobą dowolnej liczby utworów (mających najczęściej różne tempo) jeden po drugim (czasem kilku jednocześnie) w taki sposób, aby słuchacz nie zauważył, kiedy kończy się jeden utwór, a zaczyna kolejny. Żeby tego dokonać, potrzebny jest sprzęt (gramofon lub odtwarzacz CD), posiadający funkcję płynnej regulacji tempa odtwarzania utworu, urządzenie do krzyżowania (krosowania) sygnałów dźwiękowych, zwane mikserem, wyćwiczony słuch, poczucie rytmu oraz nie lada wprawę. Dokładniej rzecz ujmując, zmiksowanie dwóch utworów polega na wyrównaniu tempa ich odtwarzania oraz „nałożenie” ich na siebie w odpowiednim momencie. Kilka lub kilkanaście połączonych w ten sposób utworów nazywane jest miksem lub setem.
- Jakie gatunki muzyki elektronicznej dominują w twoich setach?
- To mieszanka bardzo dynamicznych i energetycznych stylów. Najczęściej sięgam po utwory z gatunków tech-trance, hard-trance, acid-trance, techno czy minimal-techno. Czasem zdarza mi się grać miksy w lżejszych klimatach, takich jak uplifting-trance. Nie są mi obce także tech-house, hard-techno czy hardstyle. Ludzie bardzo często, słysząc słowa „muzyka elektroniczna”, mówią, że to techno. Korzystając z okazji chciałbym zaznaczyć, że to, co możemy usłyszeć w większości polskich klubów, to komercyjny electro-house, a nie techno. Większość tych, którzy słysząc elektronicznie brzmiący utwór w radiu nazywają go „techno”, nigdy w życiu nie słyszeli techno. Ten styl nie równa się muzyce elektronicznej, techno to jeden z bardzo wielu nurtów muzyki elektronicznej. Nie nazywajmy więc wszystkich elektronicznych utworów mianem „techno”, a w szczególności tego, co można usłyszeć w stacjach radiowych na co dzień, bo to nie ma nic wspólnego z techno.
- Jakie masz doświadczenia, związane z miksowaniem muzyki?
- Kiedy kupiłem pierwszy sprzęt, prawie nie miałem zielonego pojęcia o miksowaniu. Wszystkiego nauczyłem się sam - miesiące ćwiczeń przyniosły zamierzony rezultat - pomimo wielu chwil zwątpienia. Pierwszy publiczny występ z własnym sprzętem odbyłem w nieistniejącym już oławskim pubie. Gdy po raz pierwszy zagrałem dla szerszego grona osób, uświadomiłem sobie, że w moim słowniku nie istnieje słowo trema. Kolejnym krokiem było zorganizowanie imprezy dla członków internetowego serwisu muzycznego ftb.pl, która - jak się później okazało - stała się imprezą cykliczną i organizowana jest do dziś. Kolejnym doświadczeniem był występ na imprezie „Dance4Us” przed czterystoosobową publicznością w miejscowości Miastko. Oprócz tego gościłem w klubach: „Relax” w Lesznie, „Tuba” w Poznaniu oraz podpoznańskim „Ekwadorze”, gdzie wystąpiłem na jednej scenie wraz ze znanym holenderskim duetem „Dash Berlin” oraz z czołowym polskim producentem muzyki trance - Adamem Nickeyem. Ponadto przez szesnaście tygodni prowadziłem swoją własną, cotygodniową audycję w internetowym radiu, w której prezentowałem dwa odmienne gatunkowo sety.
- Niklas Venn to ciekawy pseudonim artystyczny. Skąd się wziął?
- Wielu artystów, producentów i didżejów używa swojego prawdziwego nazwiska. Ja jednak z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłem zdecydować się na granie pod własnym nazwiskiem. Pewnie wiele osób kojarzy Krzysztofa Kononowicza, który swojego czasu kandydował na prezydenta Białegostoku. Gdybym grał pod własnym nazwiskiem, prawdopodobnie każdy myślałby, że to tylko pseudonim nawiązujący do pana Krzysztofa. Dlatego zdecydowałem się na ksywkę, niezwiązaną bezpośrednio z moją osobą. Pierwszą część zapożyczyłem od znanego producenta muzyki klubowej - Niklasa Hardinga, ponieważ to imię przypadło mi do gustu. Po kilkunastu minutach, po wielu próbach, do imienia Niklas dostawiłem słowo „wen”, które wydawało mi się idealne. Nie pasował mi tylko jego zapis. W rezultacie powstał pseudonim Niklas Venn. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, iż byłem przekonany, że Niklas jest imieniem angielskim, a słowo venn nie ma żadnego znaczenia. Myliłem się, z błędu wyprowadził mnie kolega. Stwierdził, że bardzo ciekawie wymyśliłem swój pseudonim i zapytał, skąd przyszedł mi do głowy pomysł na skandynawsko brzmiący alias. Okazało się, że imię Niklas ma pochodzenie fińskie, a słowo venn po norwesku znaczy „przyjaciel”. Byłem zdumiony - zarówno tym, że przez zupełny zbieg okoliczności dopasowałem - w pewnym sensie - podobne słowa, jak i tym, że słowo „przyjaciel” ma także pewne odniesienie i głębszy sens w moim życiu prywatnym.
- Opowiedz trochę o imprezie, na której zagrasz już za niespełna miesiąc...
- Jubileuszowa, piąta już edycja „Electrocity”, odbędzie się 14 sierpnia w Lubiążu, w byłym klasztorze cystersów. Jest to drugi co do wielkości tego typu obiekt na świecie. Może on pomieścić nawet do 20.000 osób. Co roku na tej imprezie goszczą czołowi artyści, producenci i didżeje z całego świata. Teraz zagra ponad pięćdziesięciu, na pięciu różnych scenach. Będę miał zaszczyt wystąpić na scenie „Run to The sun” (trance, progressive, tech-trance, hard-trance). Fanom muzyki elektronicznej nie trzeba specjalnie przedstawiać tej imprezy, jest ona także znana na zachodzie Europy. Oprócz szeroko pojętej muzyki klubowej, spodziewać się można niewyobrażalnego ogromu świateł, laserów, wizualizacji i efektów pirotechnicznych. Cena najtańszego biletu to 149 zł.
- Wielu młodych artystów marzy o tym, aby wystąpić przed taką dużą publiką. Jak ci się udało znaleźć w gronie pięćdziesięciu didżejów z całego świata, którzy zagrają na tym festiwalu?
- Przede wszystkim trzeba być wytrwałym i wierzyć w siebie. Nigdy się nie poddawać, nawet jeśli cel wydaje się poza naszym zasięgiem. W momentach zwątpienia powtarzać sobie „dam radę”. Być konsekwentnym w działaniach, a co najważniejsze - nie sprzedać siebie i swoich ambicji. Mieć własne zdanie i walczyć o nie. Trzeba wykorzystywać każdą sytuację, która może przybliżyć do celu, pod warunkiem, że zachowujemy się fair wobec innych ludzi. Oczywiście, do sukcesu potrzebna jest także odrobina szczęścia. Jestem dumny, że ten sukces wypracowałem sam, bez niczyjej pomocy. Moment, w którym dowiedziałem się, że będę miał szansę wystąpić na „Electrocity”, był jedną z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Na pewno dam z siebie wszystko i nie zawiodę tych, którzy słyszeli jak gram i wiedzą na co mnie stać.
- Jak zareagowali znajomi i rodzina na kupno sprzętu?
Rodzina była na początku zdystansowana. Pierwsze słowa, które usłyszałem, brzmiały: „Po co ci to? To będzie tylko stało i się kurzyło!”. Nie sądzili i chyba nie wierzyli wtedy, że tak bardzo zaangażuję się w sztukę miksowania. Dopiero z czasem zaczęli nabierać przekonania, że to może wciągać. Teraz w pełni akceptują to, czym się zajmuję, cieszą się każdym moim kolejnym sukcesem. Od samego początku wierzyli we mnie moi najbliżsi znajomi, którzy podobnie jak ja, darzyli muzykę elektroniczną ogromnym zamiłowaniem. Na wieść o kupnie sprzętu gratulowali mi i życzyli powodzenia.
- Czy oprócz miksowania próbujesz komponować własne utwory?
- Tak! Od kilku lat eksperymentuję z produkcją muzyki. Kiedy tylko czas mi na to pozwala zasiadam do komputera i tworzę. To raczej fragmenty utworów, a nie całe kompozycje. Czasem skupiam się na budowaniu samej perkusji, czasem samej melodii, a czasem na wygenerowaniu pojedynczego brzmienia na syntezatorach wirtualnych. Jestem bardzo krytyczny wobec siebie, a według wielu moich znajomych - zbyt krytyczny. Stąd też, często godziny spędzone przy komputerze zmieniają się na fragment utworu, który w moich oczach jest zbyt słaby i trafia do kosza. Wiem jednak, że w niedalekiej przyszłości dojdę do momentu, w którym powiem sobie: „Tak, to jest to!” - i wtedy wydam swój pierwszy utwór.
- Jakie są twoje plany na przyszłość?
Po „Electrocity” chcę się przyłożyć do szeroko pojętej promocji siebie. Na pewno będę wypuszczał kolejne miksy, prawdopodobnie przygotuję ofertę, którą roześlę do klubów. We wrześniu zorganizuję kolejną imprezę, więc na pewno poświęcę sporo czasu na przygotowanie. Chcę poważnie zająć się produkcją muzyki. Dlatego w niedalekiej przyszłości planuję zakup nowego sprzętu - niestety, nie jest on tani. Syntezator, który chciałbym kupić, to wydatek rzędu 3,5 tys. złotych, słuchawki studyjne około 1,5 i sampler 6,5.
Fot.: archiwum Łukasza Kononowicza
Napisz komentarz
Komentarze