- Już na pogrzebie powiedziałem, że muszę coś natychmiast ze sobą zrobić, bo nie dam rady tego udźwignąć - mówi Irek Markowski. - To mną wstrząsnęło totalnie. I dzień po powrocie z pogrzebu zadzwoniłem do Sadiego, powiedziałem "kupuję dziś bilet i przylatuje do ciebie..."
Niezwykła historia, która przywraca wiarę w człowieka. Irek ocalił niejedno życie i robi to dalej...
- Co musi się stać, by nagle człowiek zmienił wszystko i poleciał do Afryki?
- Pierwszy raz byłem tam 8 lat temu jako typowy turysta. Chodziłem po plaży, jeździłem na safari, raz, drugi, potem trzeci... Na pierwszym wyjeździe poznałem Sadiego, i jemu zacząłem pomagać, to była drobna pomoc, na początek 100 dolarów, dobudowałem mu przybudówkę, bo mieszkał z rodziną w domku 4x4 metry kwadratowe...
- Dlaczego Sadi? Co sprawiło, że od niego pan zaczął?
- Jak wyjeżdżałem pierwszy raz, to Afryki nie znałem. Wszedłem na forum, poczytałem trochę i ludzie zaczęli pisać, że jak chcecie wycieczki, to nie przez firmę, tylko bierzecie miejscowych, którzy są tam na plaży, a najciekawszym człowiekiem jest Sadi, on jest najlepszy. Poszedłem na plażę i pytam "gdzie jest Sadi?" Jakiś koleś podleciał i mówi, że to on jest Sadi, ale patrzę i nagle biegnie wysoki i chudy jak diabli facet, zaczyna wszystkich rozpychać i krzyczeć "to ja jestem prawdziwy Sadi". No i zaczęliśmy rozmawiać, pojechaliśmy na wycieczkę, polubiliśmy się. Potem poznałem jego rodzinę, pojechaliśmy też do domu dziecka, który później co roku odwiedzałem. Po trzech latach przerwały się moje wyjazdy, trochę mnie tam nie było, w miedzyczasie się rozwiodłem, zostałem sam z dzieckiem. I po tym czasie - to były lata 2014-2015 - znów zacząłem się kontaktować z Sadim telefonicznie. Potem się urwało i zaczęło ponownie w marcu 2019. Wtedy zmarł mój tato...
- To był powód do podjęcia odważnych zmian?
- Historia związana z moim ojcem to podstawa tego wszystkiego. 12 lat temu próbowałem mu pomóc, zabrałem go wtedy z Ełku (rodzinne miasto Irka przyp. red.), gdzie cieli go kawałek po kawałku, miał stopę cukrzycową i był w takim stanie, że już nie chciał żyć. Załatwiłem więc lekarzy we Wrocławiu, wyrwałem go z Ełku, na własną odpowiedzialność wypisałem ze szpitala. Był w takim stanie, że mógł umrzeć mi w trakcie podróży, a jechaliśmy 12 godzin. Ale dojechaliśmy na SOR do Wrocławia, gdzie już czekał lekarz. To był znany chirurg, wszystko było zaplanowane. Obcięli mu nogę w odpowiednim miejscu i jakoś po tym doszedł do siebie. Gdybym nie podjął tego kroku, to jestem pewien, że on by wtedy umarł. Przestał już przyjmować posiłki, miał dosyć, bo w Ełku przeszedł trzy zabiegi cięcia i psychicznie się poddał, bo nogę cieli kawałek po kawałku, a było coraz gorzej. Trzymało go przy życiu tylko to, że powiedziałem "tato wytrzymaj, ja coś załatwię, uratuję cię". Zdążyłem w ostatniej chwili, dosłownie. We Wrocławiu powiedzieli od razu, w którym miejscu trzeba uciąć nogę, aby to zatrzymać. Ucieszył, poczuł nagle, że wreszcie ktoś wie, o co chodzi. W Ełku wyglądało to tak, jakby nie wiedzieli co robią. We Wrocławiu musiał trzy dni poleżeć zanim zrobili zabieg, był tak wycieńczony, najpierw musieli go wzmocnić. Amputowali mu nogę i po tym mieszkał ze mną 3 miesiące, załatwiłem mu rehabilitację, doszedł do siebie, więc wrócił do Ełku... I w 2018 roku zacząłem do niego bardzo intensywnie jeździć, bo wyczułem, że coś się znów dzieje. Byłem 12 razy w ciągu roku. W grudniu 2018 roku zobaczyłem, że w drugiej nodze czarnieje mu palec, już wiedziałem, że coś jest nie tak! W styczniu przyjechałem ponownie i zobaczyłem, że jest coraz gorzej. Rodzice twierdzili, że lekarz naczyniowiec kazał smarować palec maścią, i powiedział, że nic takiego się nie dzieje. Zobaczyłem, że to poważna sprawa, wyglądało na martwicę. Dogadałem się z Jakubem Wilczyńskim, kariologiem z Oławy, który powiedział od razu "Irek dawaj ojca, nie ma czasu". Załatwiliśmy naczyniowca w Szpitalu Wojskowym we Wrocławiu i ponownie zabrałem tatę z Ełku, znów była ta sama historia. W szpitalu stwierdzili, że palec odpadnie, ale nie trzeba całej nogi ciąć, natomiast stan ojca jest na tyle poważny, że trzeba załatwić internistę. Przywieźliśmy ojca do szpitala w Oławie. I powiedziałem mu "tato ja ci pomogę, uratuję cię jak wtedy". Obiecałem mu na wszystkie sposoby, że pomogę, żeby się nie bał, że wszystko będzie dobrze, że na pewno go uratuję, że nie umrze. Tylko... on już był w naprawdę złym stanie, miał bardzo mało żelaza w organizmie, przestał kontaktować. Leżał 5 dni w szpitalu w Oławie i zmarł. Byłem w strasznym szoku, bo w stu procentach byłem przekonany, że go uratuję, przecież tak mu obiecałem. Lekarz zobaczył jego wyniki i powiedział, że ojciec już był za bardzo wycieńczony. Okazało się, że kiedy wiozłem go tu z Ełku, był już na granicy życia, gdybym go nie wziął wtedy do auta, to na pewno zmarłby tam. Niestety na ratunek było już za późno. Załatwiłem kremację w Oławie, zawiozłem go w urnie do Ełku...
Napisz komentarz
Komentarze