Skąd to fragment? Stąd:
K[azimierz] Wł[adysław] W[óycicki], "Tygodnik Ilustrowany", nr 9, 29 lutego 1868; nr 11, 14 marca 1868 - pochodzi z tomu "Szkice i opowiadania historyczne z dawnych czasów" w opracowaniau oławianina Tomasza Gałwiaczka, wydał IPN w 2019 roku
*
Z wstępu Tomasza Gałwiaczka:
W dziejach polskiej kultury wiek XIX stanowi pod wieloma względami okres wyjątkowy. Pomimo braku własnej państwowości, instytucji kulturalnych i naukowych oraz stosowania ze strony państw zaborczych szerokiego arsenału represji przeżywała ona niezwykle płodny i twórczy okres. Był to niewątpliwie swego rodzaju fenomen w skali Europy, gdy w dobie ogromnych prześladowań narodowych i religijnych, niezliczonych szykan ze strony zaborców, twórcza myśl potrafiła zabłysnąć dziełami, których oryginalne formy i wybitne treści stały się zarówno kontynuacją poprzednich, jak i źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń. Ów fenomen przejawiał się zresztą w wielu innych dziedzinach, choć właśnie na polu sztuki, nauki i kultury jego dokonania były najbardziej widoczne. Któż z nas potrafiłby sobie wyobrazić polską literaturę bez dzieł Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego, Henryka Sienkiewicza i Stefana Żeromskiego, muzykę pozbawioną utworów Fryderyka Chopina i Stanisława Moniuszki? Szczególnego rodzaju zasługi położono na polu muzealnictwa i kolekcjonerstwa pełniących zresztą niezmiernie ważną społecznie rolę. Znaczenie jej polegało na naukowym lub amatorskim tworzeniu galerii dzieł sztuki, gromadzeniu zbiorów i kolekcji bibliotecznych i archiwalnych, dokumentujących kulturę narodową, powoływaniu fundacji, zakładów naukowych, izb pamięci. Nie miały one tylko wyłącznie charakteru kolekcjonerskiego, ale nader często służyły podkreślaniu wartości narodowych, upamiętnianiu spuścizny dziejów Polski.
Zaaranżowana w ten sposób praca organiczna od początku stulecia stawiała sobie za cel rozbudzenie świadomości narodowej (...) W tym znaczącym i niezmiernie ważnym okresie znamienną rolę odegrała prasa, w tym ważny dla nas, a wydawany w Wielkopolsce „Przyjaciel Ludu” oraz, a może przede wszystkim, dwa inne tytuły: „Tygodnik Ilustrowany” i „Kłosy”. Jednak o ile pierwsze z pism zachowywało pewną schematyczną konwencję i niekiedy dość archaiczny jak na owe czasy przekaz w warstwie informacyjnej, to już dwa ostatnie należały do periodyków stosunkowo nowoczesnych o atrakcyjnej szacie graficznej oraz bogatej treści3 Zarówno „Kłosy”, jak i „Tygodnik Ilustrowany” koncentrowały się na wydarzeniach kulturalnych (literaturze, historii), opisach obiektów zabytkowych, przybliżaniu losów „starożytności”, wydarzeń z dziejów Polski i świata oraz charakterystykach „osobliwości”. Realizowała się w tej mierze ważna społeczna misja edukowania społeczeństwa, kształtowania jego wrażliwości, gustów estetycznych, wiedzy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tak pojmowana rola miała aspekt wybitnie humanistyczny i niezależnie od zdolności i lotności piór autorów tekstów, budowała szeroki krąg odbiorców, których poziom, choć może nie zawsze najwyższy, w swej masie zdradzał jednak inklinacje i potrzeby intelektualne sporej części społeczeństwa. Była to – inaczej mówiąc – zapowiedź pozytywistycznego powiewu, która kładła nacisk na pracę, edukację, podniesienie poziomu wiedzy i kultury. Dokonujące się dzięki temu przewartościowanie w mentalności społeczeństwa przywoływało, przypomniało lub odkryło na nowo skarby polskiego dziedzictwa kulturowego na obszarach wszystkich zaborów, a nawet tych terenów, które politycznie, bo nie kulturowo utraciły tradycyjny związek z Polską.
Ta książka, jest próbą przypomnienia sposobu postrzegania dawnej rzeczywistości oczami autorów zamieszczających teksty w „Tygodniku Ilustrowanym”, „Kłosach” oraz „Przyjaciel Ludu”. Dodajmy, że edycja w istocie ma za zadanie realizować z pełną świadomością pomysłodawców zamysł organicznej pracy wśród społeczeństwa. Te mądre treści ukazują, jaką drogę pokonało społeczeństwo od epoki rozbiorów do czasu uświadomienia sobie ponoszonego wysiłku (bo nie zawsze walki) o odzyskanie i zbudowanie niepodległości, rozumianej jako wartość przez indywidualnego człowieka, który bierze odpowiedzialność za siebie i za państwo. Nie możemy również nie zauważyć, iż w przywołanych tekstach kryje się wielka mądrość życiowa człowieka-obywatela i Narodu.
Tomasz Gałwiaczek
*
Podanie o morowej zarazie
(morowa zaraza – inaczej dżuma, zaraza, mór (przyp. red.).
Straszne klęski i spustoszenia, jakie niosła z sobą morowa zaraza, przejmując lud cały trwogą niesłychaną, były powodem, że wyobraźnia jego tworzyła sobie fantastyczne widma i szukała różnych przeciw nim [sposobów] ochrony. W czasach przedchrześcijańskich na ziemi naszej widzimy szczególny obrzęd topienia śmierci, który dotrwał w wielu okolicach niemal po wiek XVIII, uważany jako środek skuteczny przeciw grasowaniu moru. Kronikarze nasi, nie zbadawszy należycie tego obrzędu, mylnie podali go jako pamiątkę topienia bałwanów pogańskich za Mieczysława I [Mieszka I] i wprowadzenia wiary chrześcijańskiej. Długosz pierwszy rzucił ten domysł, a za nim poszli inni. Stryjkowski opisuje, że w dawnej Polsce i na Szląsku: "w niedzielę śródpostną, uczyniwszy sobie bałwana na kształt Ziewanii albo Marzanny4, które pierwej chwalili, wetknąwszy na kij długi, noszą go żałośnie śpiewając i [w] wózku wożąc. Potem w kałużę albo w rzekę z mostu wrzucają, a do domów w skok uciekają, jakoby od bałwanów do prawdziwej chwały Chrystusa Pana".
Marcin Bielski w Kronice Polskiej... jaśniejszą i dokładniejszą w tej mierze podaje nam wiadomość.
"Za mej też jeszcze pamięci był ten obyczaj u nas po wsiach, iż na Białą Niedzielę po poście topili bałwan jeden, ubrawszy snop konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystka wieś prowadziła, gdzie najbliżej było jakie jezioro albo kałuża, i tamże zebrawszy z niego odzienie, wrzucali do wody, śpiewając żałobliwie:
«Śmierć się wije po płotu
Szukając kłopotu itd.»
Potem, co najprędzej do domu od tego miejsca bieżeli, a który albo która się natenczas powalił albo powaliła, wróżbę tę mieli, iż tego roku umrze".
Cały ten obrzęd, jak i początek starożytnej ludowej pieśni wskazuje, że nie był on przynajmniej pamiątką topienia bałwanów, ale topienia śmierci, w tej nadziei i z tą wróżbą dawnej prostoty, że tym sposobem zniszczona nie zajrzy w tym roku do wioski, której mieszkańcy cieszyć się będą czerstwym zdrowiem. Zastanowiwszy się uważnie nad ułamkiem tej pieśni widzimy, że nasz lud w tak odległych wiekach, zanim chrześcijaństwo ustaliło się na naszej ziemi, śmierć sobie tak jak dzisiaj uosabiał. Dwa te wiersze wykazują, jak śmierć, wijąc się po płotu, czyli skradając się poza płotami wiejskimi, szukała kłopotu człowieka; jego łez, żałoby; bo czyż to nie wielki kłopot dla rodziny, tracić ze swego grona ojca, matkę, młodych parobków lub dziewoje, co pomagali w pracy i utrzymywali radość życia przy ognisku domowym?
Aleksander Gwagnin w swej Kronice... dodaje nam jeszcze szczegóły, że obrzęd ten na Szląsku odbywał się każdego roku siódmego marca, w którym "zebrana gromada wiejska, z wielkim rąk klaskaniem i foremnym śpiewaniem, głosy rozmaite rozwodząc, bałwana z mostu w rzekę rzucają". Godząc podania kronikarzy, którzy sami na obchód ten patrzyli, nabieramy przekonania, że zachowywano go i wykonywano wiernie ze wszystkimi szczegółami podług odwiecznego podania. Dołączano do tego obrzędu i wróżbę; po utopieniu bowiem bałwana, całe zebrane zgromadzenie wiejskie uciekało co sił starczyło, jakby od miejsca zapowietrzonego,a które w tej szybkiej ucieczce upadło, wróżono mu śmierć niechybną w ciągu roku, jako już dotkniętemu niewidzialną ręką utopionej śmierci.
Słowianie pod panowaniem niemieckim obchodzili ten obrzęd pierwszego marca każdego roku. W Czechach dzieci, ciągnąc bałwana, którego palili na stosie lub topili w rzece albo kałuży, śpiewali:
"Giż nesem sort ze wsy,
Nowe leto do wsy,
Witaj leto libezne,
Obliczko selene"8.
Morena, Marana, Maranna, a często Marzanna i Marnawa, była boginią śmierci u Słowian bałwochwalczych i od jej nazwiska poszły w naszej mowie wyrazy mór, morowa zaraza albo morzyć, umrzeć, tj. omdlewać, czyli umierać z głodu albo pragnienia. Że bogini ta cześć swą odbierała w ziemiach nadwiślańskich, nie ma wątpliwości; obchody topienia śmierci przez nas przywiedzione okazują to wiedźmie.
"Już niesiem śmierć ze wsi,
Nowe lato do wsi,
Witaj lato ulubione,
Witaj zbożno (zboże) zielone".
W najstarszym słowniku czeskim: Mater verborum mamy tłumaczenie boginie Hekate na Moranę. Jan Kollar, w zbiorze pieśni Słowaków na Węgrzech, przytacza złamek starożytnej pieśni o Morenie. "Od wiosny do Morany", czyli od lat młodych do śmierci liczyli Czesi bieg życia człowieka. Zwyczaj topienia śmierci poszedł pomiędzy ludem polskim w zapomnienie; wszakże w Podlaskiem dotrwał do roku 1830, lubo zmieniony w pierwotnym swym charakterze. Tu w okolicach miast Międzyrzeca, Łosie i Białej Radziwiłłowskiej końcu zapust, w samą Środę Popielcową, uwiązawszy z grochowin bałwana ubierali go w stare odzienie, kładli mu czapkę na głowę i na półwoziu o dwóch kołach obwozili go po wsi, wstępując od chaty do chaty. Zebrane grono młodzieży wiejskiej, które towarzyszyło temu bałwanowi, przebierało się jak najdziwaczniej. Dziewczęta zwykle ubierały się za Cyganki, niosąc na ręku dzieci przystrojone ze słomy lub grochowin.
Chłopcy przebierali się już za Cyganów, już za ubogich dziadów i żebraków. W pośród tego grona byli wyznaczeni, co nieśli pończochy i garnki z popiołem. Przyszedłszy przed którą chatę zostawiali wózek z bałwanem na podwórzu, a sami tłumnie wchodzili do świetlicy (izby). Tu się gospodarstwu pokornie kłaniali, prosząc o podarek. Gdy przypadkiem nie otrzymali żadnego daru, występowali ci, co mieli pończochy z popiołem i skąpych gospodarzy bili niemi po głowach, obficie zasypując popiołem; nie dość na tym, porywali największy garnek z popiołem, rozbijali go na stole i całą świetlicę napełniali nieprzejrzaną kurzawą.
Jeżeli zaś gospodarstwo przyjmowali gościnnie drużynę przybyłą, co prawie zawsze się zdarzało, i ofiarowali jej jakikolwiek podarek, po złożeniu dziękczynień uderzali tylko z lekka po głowach pończochami z popiołem i z ukłonami wychodzili. Tak obszedłszy wieś całą wiezionego bałwana z wrzawą i okrzykami, a zawsze z przekleństwem, zdjąwszy z niego odzienie topili w rzece, jeziorze lub kałuży jakiej, a gdy tego nie było w pobliżu, palili go na stosie, i kiedy jedni uciekali pędem do wsi, drudzy z okrzykami skakali przez płomień. Po odbytym tak obrzędzie zebrane dary składano razem i w karczmie albo chacie, która miała największą świetlicę, sprawiano sobie wspólną biesiadę, bawiąc i weseląc. Sam byłem świadkiem podobnego obchodu w roku 1829 w jednej wsi obwodu bialskiego. Dziś, jak się z tych miejsc dowiaduję, pamięć nawet tego obrzędu zagasła; bo i u ludu, jakkolwiek najwierniejszego przechowywacza podań i zwyczajów, wiele się z nich zaciera i ginie bez śladu.
Napisz komentarz
Komentarze