- W sprawie tego jedynego oświadczenia ze strony rzeczniczki ministerstwa wysłałem pismo z pytaniem, na jakiej podstawie stwierdzają, że sprawa jest niewiarygodna. Będąc osobiście w ministerstwie wspólnie stwierdziliśmy, że prace nad dziennikiem potwierdzające jego autentyczność są niewystarczające, bo tu chodzi przede wszystkim o to, czy jego treść jest prawdziwa, a to zweryfikować mogą tylko prace archeologiczne, więc żeby uniknąć rozczarowania jak to spod Wałbrzycha, nie ma żadnych oficjalnych oświadczeń w tej sprawie.
- To nie spowoduje, że media nie będą pytać, sprawdzać i dociekać. Nie lepiej jest mieć media po swojej stronie?
- Nie będziemy mieć mediów za sobą, my za sobą mamy prawdę historyczną. Za bardzo doświadczony jestem, żeby wierzyć w coś takiego. Media w Polsce mogą pana zniszczyć. Studiowaliśmy wszystkie teksty na nasz temat w całej prasie zagranicznej i nie ma tam tylu negatywnych wypowiedzi, ile jest w Polsce. Tam pisano w komentarzach, że trzymają za nas kciuki, a nasza polska mentalność jest diametralnie odmienna. Nie chcemy wspierać negatywnej narracji, w związku z tym lepiej nie udzielać żadnych wywiadów, zwłaszcza komuś, kto nie potrafi rzetelnie podejść do sprawy. Gdybym dostawał złotówkę za każdy hejt na nasz temat, jaki jest w sieci, zrobilibyśmy to wszystko w tydzień, bo byłyby fundusze na pokrycie kosztów prac archeologicznych.
- Mieliśmy się spotkać w pałacu w Minkowskich, a spotykamy się w pałacu w Izbicku pod Opolem. Przypadkowo?
- Nieprzypadkowo. Tutaj jest druga, nieformalna siedziba naszej fundacji i tu znajduje się Dziennik Wojenny, bo powaga naszej sprawy zasługuje na pałac w tak pięknej okazałości, jakiej jest Izbicko, gdzie otrzymujemy bezinteresowne wsparcie ze strony właścicieli obiektu. Dziennik do tej pory, oprócz mediów zagranicznych, był okazany tylko TVP. Pan jest drugim przedstawicielem polskich mediów, któremu go pokazujemy. Ta sprawa dotyczy również Polaków i mamy nadzieję, że w ten sposób to, o czym mówimy, dotrze do każdego Polaka. Prowadzimy naszą działalność tutaj, a dokładniej na Śląsku, bo takie było życzenie ofiarodawców. Chcieli, aby sprawa wyszła stąd, i aby finalnie ten region skorzystał. Jako fundacja i jako prezes fundacji mogę powiedzieć, że dobro Polski jest bliskie naszym sercom.
- W filmie fundacji opisującym sprawę Dziennika Wojennego jest podpis, określający pana jako historyka, co sugerowałoby takie wykształcenie. Jest pan historykiem?
- Nie jestem nim z wykształcenia. Uznałem, że skoro od lat zajmuję się historią, mogę użyć takiego słowa, choć faktycznie bardziej precyzyjnie byłoby, że jestem historykiem z zamiłowania.
- To kim pan jest z zawodu?
- Jestem człowiekiem, który miał okazję poznać w swoim życiu różne strony. Wcześniej byłem przedsiębiorcą. Zajmowałem się zabezpieczaniem banków, produkowałem skarbce, węzły skarbcowe, sejfy - wszystko to, co służy do zabezpieczania. Produkowałem to na zlecenie banków, które na początku lat 90. prężnie powstawały w Polsce. Byłem właścicielem niepublicznych zakładów opieki zdrowotnej, gabinetów stomatologicznych, pracowałem w wielu branżach. W 2000 roku sprzedałem pewną fabrykę i miałem z tego trochę pieniędzy. Ostatnia moja działalność to była firma, która zajmowała się produkcją perfum. Dziś skupiam się na działalności fundacji.
- Ale w dalszym ciągu nie wiem, kim pan jest z zawodu?
- Z zawodu jestem fotografem, ukończyłem szkołę w Poznaniu. Moim największym osiągnięciem na tym polu była nominacja do nagrody głównej w konkursie fotograficznym National Geographic, choć zdjęć nie robiłem zawodowo. W trakcie mojej kariery przedsiębiorcy przez 6 lat przebywałem w Afryce. Zadałem sobie wtedy proste pytanie: - Jesteś młodym człowiekiem i masz wybór. Albo rzucić się w wir zarabiania pieniędzy, albo „być”. Dla mnie ważniejsze było „być”, a pieniądze przeznaczyłem na swoją edukację, ale nie tylko na uczęszczanie do szkół, które często niewiele dają - chciałem poznać świat. Po sprzedaży tej fabryki było mnie wtedy na to stać. Wymyśliłem sobie projekt „szlakiem Livigstone`a” i go zrealizowałem. Próbowałem znaleźć w Afryce ślady po tym podróżniku i odkrywcy. Po powrocie wysłałem jedno ze zdjęć na konkurs, dostałem nominację i spełniłem się jako fotograf. Generalnie lubię wyzwania. Sprawdzam, na ile mnie stać. Tak samo postępuję tej sprawie.
- Czy to prawda, że aby łatwiej było wam kopać, stał się pan współwłaścicielem pałacu w Minkowskich?
- Nie. Od pana pierwszego coś takiego słyszę. To nieprawda. Prawdą jest, że fundacja ma wieloletnią umowę dzierżawy na ten pałac. Właścicielem przez lata był mieszkaniec Nowego Targu, który przekazał obiekt swoim dzieciom i one są jedynymi właścicielami. To osoby prywatne, przebywające obecnie m.in. we Francji, Stanach Zjednoczonych i Polsce.
- Mówił pan mediom, że z ujawnieniem istnienia Dziennika Wojennego trzeba było poczekać, aż ostatni ludzie związani z ukrywaniem depozytu umrą. Potem informował pan, że ten warunek się spełnił. O kogo chodziło? Otrzymał pan sygnał, że ktoś już nie żyje i wreszcie można mówić o skrytkach?
- Można tak powiedzieć
- O kogo konkretnie chodziło?
- Nie o jedną osobę.
- Ktoś musiał być tym ostatnim.
- Nie zdradzę panu nazwiska. Chodziło o ludzi związanych z operacją dotyczącą powstania IV Rzeszy oraz o członków Loży Quedlinburgów, jak i strażników depozytów.
- Także o rodzinę Himmlera?
- Dobrym tropem pan idzie, ale zostaliśmy zobligowani, aby nie zdradzać tych nazwisk, przynajmniej na razie.
- Kto panu ten sygnał dał, że już można?
...
Cała rozmowa dostępna w wydaniu papierowym na terenie powiatu oławskiego lub TUTAJ:
https://www.egazety.pl/ryza/e-wydanie-gazeta-powiatowa-wiadomosci-olawskie.html
ROMAN FURMANIAK: - Przekazano nam już informacje o dziełach sztuki, które u Quedlinburgów czekają na swoich prawowitych właścicieli. Opublikowaliśmy zdjęcia tych obrazów na swoim facebookowym profilu (https://www.facebook.com/silesianbridge). Zapewne są o znacznej wartości, ale nie jestem fachowcem, więc nie chcę się tu jednoznacznie wypowiadać. Znalazły się po 1945 roku na terenie Niemiec i zostały przekazane ludziom w depozyt. Miały być przechowywane do pewnego momentu - teraz Quedlinburgowie chcą je zwrócić i ten zwrot może nastąpić bardzo szybko - jedynym warunkiem jest to, że zgłoszą się prawowici właściciele. Licząc na bezinteresowną pomoc zwracamy się do historyków sztuki, kolekcjonerów obrazów, domów aukcyjnych, osób prywatnych i instytucji państwowych na całym świecie z prośbą o pomoc w ustaleniu prawowitych właścicieli prezentowanych obrazów w naszym video (https://youtu.be/_wrI-CmPO-w) w celu ich zwrotu (ich zdjęcia są też poniżej - red.). Będziemy wdzięczni za wszelkie wskazówki mogące pomóc fundacji w misji, jaką pełnimy. Jesteśmy samofinansującą się fundacją, wszystkich zainteresowanych dołączeniem do grona naszych członków oraz do składania dotacji zachęcam do kontaktu z nami, szczegółowe instrukcje są również w opisie naszego kanału na YouTube, gdzie umieszczamy najnowsze aktualności.
Napisz komentarz
Komentarze