Kawę pamiętam, zimno i ogłupienie. Byłem tam, byłem tam, niedorostek nieopierzony. Byłem po tej drugiej (wtedy pierwszej) "słusznej" stronie. Stałem kilka dni i nocy nad Motławą, "chroniłem mosty", dziwiłem się, marzłem i bałem.
Miałem ledwo 19 lat. Wyrzucono nas z koszar alarmem. Tak jak staliśmy. Prosto ze strzelnicy. Głodnych, zmarzniętych zapakowano do SKOT-ów - metalowych trumien na kołach. To tylko na chwilę, to alarm próbny - uspokajali wodzowie. Chwila się skończyła, minęła godzina, za nią druga i następne, a myśmy to jechali, to stali - marznąc i głodniejąc - nie wiedzieć gdzie i po co. Podobno na zimowy poligon - poniosła fama; podobno "Szwedzi w Warszawie" – zażartował któryś - jedziemy odbijać stolicę. Że ciągną nas na brudną sprawę do Gdańska nikt ani przypuszczał.
Zmierzchało. Zamarzaliśmy. Grudniowy, mokry ziąb dokuczał. Spocona oddechami blacha transportera pokrywała się słonym szronem. Głód. Fajki. Brak fajek. Koniec. Skończyły się! Nie ma! Nie ma k...! Więc głód. I ziąb. Przejmujący, mokry, blaszany ziąb. Siedzisz na plastikowym, zimnym siedzisku w rzędzie z sześcioma tak samo zziębniętymi szwejami. Naprzeciw – na dotyk kolan i coraz to opadających hełmów – innych sześciu. I tak ściskając między zziębniętymi do niemożliwości kolanami idiotyczne giwery, w ciężkich, żelaznych hełmach na przemarzniętych, skołatanych łbach, trzęsąc się z zimna, niepewności, głodu i wściekłości - zasuwacie - ponurą, żelazną kolumną blaszanych trumien na kołach – w każdej trumnie 12 gniewnych zaiste ludzi - na Gdańsk, na Gdańsk, na Gdańsk!
Ale to wiesz później. Jutro ci powiedzą. Na razie jest problem. Wysiadły hamulce. Wyciekł płyn. W żadnym wozie ani grama zapasowego. Wozy serwisowe - Bóg wie gdzie, jeśli w ogóle jadą. Pozostaje czekać. Wóz na pobocze i drepcząc, klnąc, trochę podrzemując doczekujemy jakoś świtu.
Dwóch z nas wyrusza do majaczącej w szarym jeszcze świetle chałupy po jakieś żarcie. Przynoszą ze dwa litry parującego mleka, kilka pajd pachnącego chleba. Trzęsącymi się rękoma porywamy swoje "działki" i pochłaniamy z nabożną łapczywością. To pierwsze żarcie od 24 godzin.
Przyniesiona razem z chlebem, usłyszana w radiu wiadomość, że w Gdańsku mają miejsce jakieś "wydarzenia" dociera do nas dopiero teraz - brzuch znów zwyciężył.
Zjawia się wreszcie jakiś warsztat na kółkach, mechanicy biorą się za naprawę, a ja (inni chyba też) zaczynam się bać. Jakie "wydarzenia", co się wydarzyło? Powódź? Ruscy? Co jeszcze? Dla odciętego w koszarach od jakiejkolwiek informacji młodego, wystraszonego żołnierza wszystko jest możliwe. Wóz zreperowany. Milcząc ruszamy. Już wiemy dokąd, nie wiemy jeszcze po co. Przez otwory strzelnicze obserwujemy wczesnozimowy krajobraz.
Co jakiś czas scena jak z filmu wojennego. Na poboczu, w rowach, gąsienicami do góry lub na boku leżą czołgi, czasem transportery. Boże, przecież to nie wojna, a już tak źle!? Co by było gdyby tak naprawdę? Znów papierowa, nadmuchana propagandą armia? Później okazało się, że to "przezbrojenie" było winne. Dywizja przesiadała się właśnie z wysłużonych, wojennych jeszcze "kaczek" T-34 na nowoczesne podówczas, znacznie delikatniejsze T-54. Mechanicy, mało obeznani z nowymi wozami, rozkraczali się bezradnie na oblodzonej kostce. Do Gdańska dotarły strzępy naszego batalionu czołgów.
Docieramy wreszcie i my. Tam na przedmieściach czeka na nas reszta kompanii. Dostajemy wreszcie żarcie (suchary, kawa zbożowa, "tuszonka"). Potem zbiórka i odprawa. Słyszymy o "słusznym proteście robotników", "elementach chuligańskich, które zakłócają przebieg normalizacji" i "konieczności dania odporu". Jest źle. Wydają ostrą amunicję. Po 60 sztuk na "kałasza" i 100 dla rkm (ręczny karabin maszynowy). Sztywnymi z zimna i przerażenia paluchami napycham magazynki śmiercią.
Gdańsk. Gdynia. Znam, bywałem tu od wczesnego dzieciństwa. Wujkowie, ciotka, kuzynki. Plaża, kąpiele, fotoplastikon, "Dar Pomorza" w porcie. I jak ja, z tą giwerą, na nich?! Może uciec? - Rozwalą, jak nic! Przecież wojna. Albo zapuszkują na długo. Strach i niemoc. Robię co każą.
Ruszamy, a właściwie zaczynamy się przepychać. Wojska coraz więcej. Bałagan, tłok. Przed sławnym (później) Komitetem Wojewódzkim PZPR - zator. Gapimy się więc w osłupieniu na spory, kilkupiętrowy gmach okopcony smugami sadzy. Straszą oczodoły wypalonych okien. Swąd spalenizny. Wokół betonowego pogorzeliska upchane ciasno czołgi z lufami skierowanymi w wyloty ulic. Pobliski skwer rozjeżdżony czołgami i transporterami. Żołnierze biwakują. Płoną ogniska. Kopcą kuchnie polowe. Z brudno-zielonego tła wyskakują co i raz czerwone berety. To chyba 6 Pomorska, komandosi. Co tu się stało? Kto? Dlaczego?
Naszej kompanii przypadły ostatecznie trzy mosty nad Motławą. Luzujemy jakąś jednostkę miejscową, która wraca do koszar. W przelocie słyszymy od chłopaków, że mamy szczęście. To już trzeci dzień i dziś jest spokój. Strasznie było wcześniej. Pod stocznia strzelano do ludzi, były trupy, spalono czołg, zlinczowano milicjanta. Ale tu jest spokojnie.
Znów odprawa. Politruk (oficer polityczny) coś tam głosi. Znowu o "elementach wywrotowych", ale również - jak dziś pamiętam - "imperialistycznych dywersantach" (co to jest?)
Obejmujemy służbę. Dwie godziny sterczenia na moście, dwie spania w blaszanym pudle SKOT-a; na siedząco, w hełmie, z "kałasznikowem" czy rkm-em między kolanami. I tak na okrągło. Cztery bite dni. Na dworze spory mróz. Tymczasem zjawia się żarcie. Wreszcie. Dużo gorącego, smacznego żarcia. Służby zaopatrzeniowe dopiero otrząsają się z szoku. Wyjechali z Kołobrzegu "na pusto", bez żywności, środków czystości, etc, myśląc - jak większość, że to alarm próbny. Wracali z drogi, kiedy okazało się, że to naprawdę. Więc jest to żarcie; cztery razy dziennie. Dodatkowo suchary, cukierki, papierosy (po 10 "sportów" na twarz) i natychmiast stają się "walutą wymienialną". Jutro będą ciepłe dresy, koce i rękawice.
Wodzowie miękną, robią się "ludzcy". "No, co tam chłopaki? Ciepło? No, trzymajmy się!" i inne pierdoły. Poklepują po plecach (sam się poklep – monologujesz wewnętrznie). Wstrętnie.
Oswajamy się z miejscem. Wzrok i słuch wybiegają dalej. Coś nie tak! Wokół bloki, ulice i... cisza! Ta cisza! Brak, kompletny brak ludzi na ulicach. Nie jeżdżą samochody, nie brzęczą telewizory, radia. Cisza. Taka cisza rodzi strach. Myśli galopują. Stoisz na moście, jak kołek, odsłonięty. Ile par nienawidzących cię oczu zerka teraz zza firanek? Może ktoś celuje? Kto chce twojej śmierci? Zaczynam rozumieć, kto to jest intruz.
Po zapadnięciu zmroku zamieszanie w "naszym obozie". Nie wiadomo skąd zjawili się dwaj chłopcy i dziewczyna. Wiek licealny. Przynieśli bańkę herbaty i domowe ciasto. Mnóstwo. Pochłaniamy z niedowierzaniem. Dotykamy ich cywilnych ciuchów jak Afrykanie dziewiętnastowiecznych podróżników. Jednak są tu ludzie! Przychodzili co wieczór, póki nie wyjechaliśmy. Czy żyją gdzieś i pamiętają zmarzniętych szwejów z Kołobrzegu? Albo ta starsza, drobna pani, następnego dnia o świcie. Stoję na tym durnym moście, czekam na zmianę, tupię z zimna. Widzę, idzie jakaś starowinka i z trudem dźwiga pięciolitrową bańkę. Podchodzi i pyta, czy panowie nie napiliby się kawy? Sugeruję ostrożnie, że niepotrzebnie się trudziła, bo zbożówka u nas non stop na gorąco (to wpływ indoktrynacji; wczoraj przebąkiwano coś o zatrutej żywności). - Ale to prawdziwa kawa! - protestuje owa pani. Nie wytrzymuję. Długi, przeciągły gwizd.
Przybiega łącznik. Bierz, budź chłopaków, królewskie danie! Dziękujemy na wyprzódki. Starsza pani odwraca się, zawstydzona jakby, odchodzi w szarość świtu. Nie przyszła nawet po pustą bańkę. Smak tej kawy wciąż pamiętam. Albo te Carmeny, Caro w niebieskim opakowaniu wciskane nam ukradkiem przez robotników idących rankiem do pracy. Głupieliśmy od tego. Na tym "naszym", betonowym moście rodził się inny most. Ludzki.
Nie na długo jednak. Czwartej nocy, kiedy bolało i swędziało nas już wszędzie, kiedy stopy i ręce zaczynały trwale przemarzać, kiedy zaczynało być nam wszystko jedno - alarm. Pospieszne zbieranie gratów, sprawdzanie stanów osobowych i szalona, oniryczna jazda przez pusty, ciemny, zastygły w nasłuchu Gdańsk. Kilkanaście stalowych, kanciastych pancerzy, omiatając się wzajemnie reflektorami pędzi, rycząc niczym apokaliptyczne bestie. Ciemne, martwe bloki i kamienice zwielokrotniają ryk silników. Miasto wstrzymało oddech. Widzę to dokładnie. Siedzę, wysunięty do połowy w otwartym, górnym włazie jednej z bestii. Nad nami ścięte mrozem, wygwieżdżone niebo. Czy dziwi się chociaż?
Dopadamy wreszcie celu. To górująca nad miastem i portem radiostacja. Mamy jej bronić przed ewentualną dywersją. Tu już nie ma żartów. Wokół pustkowie. Jakieś zarośla, krzaki, doły. I cisza. W dole ciemne, zacichłe, ogromne miasto i martwy choć oświetlony port. Ruszamy w ciemność dwuosobowymi patrolami; "kałasze" przez pierś, gotowe do strzału. Ze strachu miękną nogi i skraca się oddech. Nic się jednak nie dzieje. Adaptujemy się. Część kompanii idzie spać. Wreszcie w cieple, w świetlicy, na parkiecie, który wydaje się pucnowym tronem i pod kocem bez żelaznej obręczy na łbie. Jest bosko.
Na zewnątrz, miarowym krokiem chodzą patrole. Nagle, w dojmującą ciszę wkrada się czysty choć odległy dźwięk dzwonów. "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród..." - rozpoznaję melodię "Roty". Nogi ustają. Mózg zamiera. Czuję fizyczny niemal ból targanej sprzecznościami duszy. Za co tak? Dlaczego?
Ogłupiali, potłuczeni psychicznie, z przemarzniętymi paluchami wróciliśmy do Kołobrzegu po tygodniu. Wodzowie zrzucili maski "starszych braci". Dryl, musztra, dyscyplina. Na placu apelowym ogromniaste plansze: POLSKA - SOCJALIZM – NORMALIZACJA. Wojsko maszeruje coraz raźniej. Polska Rzeczpospolita Ludowa normalizuje się. Do cywila daleko...
Adam Sieczka
Tekst ukazał się w Wiadomościach Oławskich nr 48/1995
Napisz komentarz
Komentarze