- Gdzie się urodziłeś, gdzie i jakie szkoły ukończyłeś, zanim przerwałeś studia doktoranckie na UJ, by wyjechać w świat?
- Urodziłem się w Jelczu-Laskowicach, w domu miejscowych nauczycieli Bożeny i Ryszarda Ganczarków. Mama w dalszym ciągu naucza matematyki, natomiast ojciec uczył WoS-u i przedmiotów pokrewnych. Jak się miało okazać, moje zainteresowania dryfowały zawsze gdzieś pomiędzy tymi dwoma dziedzinami. To również w rękach taty po raz pierwszy zobaczyłem aparat fotograficzny, stary radziecki Zenit. Fotografem co prawda się nie stałem, ale w ostatnich latach intensywnie używam kamer. Chodziłem do szkoły podstawowej, a następnie Gimnazjum numer 1 w Jelczu-Laskowicach. Pamiętam, że w moich czasach była to taka "gorsza" lub może lepiej: "peryferyjna" szkoła w naszym miasteczku. Większą i położoną w centrum miejscowości "dwójkę" uważało się w jakimś sensie za istotniejszą. Tymczasem to właśnie do "jedynki" uczęszczali uczniowie i uczennice z okolicznych wiosek. Wówczas ten fakt nie wzbudzał we mnie przesadnego zainteresowania, ale teraz myślę sobie: może tak zrodziło się moje późniejsze zainteresowanie peryferią? Gdy w okolicach 20. roku życia zacząłem podróżować autostopem, nigdy nie skusiły mnie Paryż, Praga czy Amsterdam. Od razu obrałem kurs na to, co mniej uczęszczane: Iran, Białoruś czy Gruzja (jeszcze zanim stała się mekką polskiej turystyki).
Poszedłem do liceum numer 3 we Wrocławiu. Do dziś wspominam codzienne dojazdy pociągiem. Na studia rzeczywiście wybrałem się do Krakowa, na Uniwersytet Jagielloński, gdzie skończyłem dwa kierunki: fizykę teoretyczną i matematykę stosowaną. W pytaniu wspominasz o doktoracie - nigdy go nie zacząłem. Chociaż rzeczywiście: dla mnie i garstki moich znajomych, którzy dotrwaliśmy do 5. roku fizyki teoretycznej na UJ - a było nas jedynie 6 czy 7 osób! - doktorat stanowił wybór oczywisty. Współpracowaliśmy z grupami badawczymi, publikowaliśmy po angielsku w amerykańskich czasopismach naukowych, co innego mieliśmy robić, niż iść na doktorat? Ale ja nie byłem pewny, czy to aby na pewno droga dla mnie. Stwierdziłem, że się zastanowię i w tzw. międzyczasie pojeżdżę rowerem. Może z rok, tak sądziłem. I kupiłem bilet do Meksyku. Moi znajomi rzeczywiście rozpoczęli doktoraty. Wielu bardzo potem narzekało i - jeśli się nie mylę - większość nie jest dziś zawodowo związana z nauką.
- Jak często bywasz w Jelczu-Laskowicach i czy oprócz rodziców jest tu jeszcze ktoś z rodziny?
- Ostatni raz byłem tam w roku 2018. Wiązało się to z procesem powstawania książki "Sprzedani. Reportaże z peryferii". W ramach programu rezydencji literackich Funduszu Wyszehradzkiego przyznano mi półtoramiesięczny pobyt w Bratysławie. Tam powstało kilka rozdziałów książki. Okazja posłużyła mi do odwiedzenia rodzinnego miasta, gdzie dzisiaj mieszkają w dalszym ciągu moi rodzice. Moja siostra i brat przeprowadzili się do Wrocławia, ale wiem, że bywają często w J-L.
- W jaki sposób znalazłeś się w Ameryce Południowej i dlaczego właśnie Paragwaj/Argentyna?
- W październiku 2013 roku rozpocząłem w Cancun w Meksyku podróż rowerową przez kontynent. Sądziłem, że będzie ona trwała około roku, więc początkowo poruszałem się dość szybko. Ten etap podróży skończył się po kilku miesiącach i wkrótce miałem spędzić ponad rok w jednym tylko kraju, mianowicie w Wenezueli. Tam powstała moja pierwsza książka "Upały, mango i ropa naftowa". To także wtedy, czytając sporo o historii kontynentu, mój wzrok zatrzymał się na Paragwaju, kraju o dziejach bardzo nietypowych. I kraju nieznanym, a wszystko co nieznane, co zaniedbane, co peryferyjne, jakoś zawsze przykuwało moją uwagę. Wtedy podjąłem decyzję: najbliższy dłuższy przystanek - Paragwaj. I rzeczywiście spędziłem w tym kraju blisko rok, powstał film "Soy paraguayo", pokazany później - ku mojemu zaskoczeniu - na wielu festiwalach filmowych, no i książka "Sprzedani. Reportaże z peryferii". Do Argentyny wjechałem od strony Boliwii w marcu 2019 roku z pomysłem na kolejny film dokumentalny. Drugą połowę roku spędziłem w Urugwaju, a w styczniu 2020 wróciłem do Argentyny przez Buenos Aires. Szesnastego marca dojechałem do niedużej miejscowości Junin de los Andes w prowincji Neuquen (niedużej... 15 tys. mieszkańców, niemal tyle samo, co Jelcz-Laskowice), a trzy dni później prezydent Alberto Fernandez ogłosił, że nikt nie może wyjść z domu przez najbliższe dwa tygodnie. Potem przez kolejne dwa, i tak aż do grudnia. W ten sposób pandemia zdecydowała o moim znacznie dłuższym pobycie w Argentynie. I to nie tylko ze względu na przymusowy postój w Junin de los Andes. Prawie 9 miesięcy spędzonych w tej miejscowości pozwoliło mi przyjrzeć się i wyrobić w sobie wrażliwość na dość paradoksalny problem: w bardzo słabo zaludnionym regionie, jakim jest Patagonia, nie ma miejsca dla ludzi. Bezkresne - i zazwyczaj nieużytkowane - ziemie podzielone są, niczym w czasach feudalizmu, między niewielu właścicieli, a większa część ludności żyje w ścisku w mikroskopijnych miasteczkach. Tak to już jest, że człowiek widząc coś niezrozumiałego, odruchowo szuka wyjaśnienia. No i tak szukam: w podróży, w rozmowach, w wywiadach, w historii, prawodawstwie i w refleksji. Te dociekania rejestruję za pomocą stałoogniskowego obiektywu z lat 60. z mocowaniem typu M42. Jeśli się nie mylę, tego samego mocowania używają stare radzieckie Zenity, którymi mój ojciec fotografował jelczańskie lasy i mazurskie jeziora. Piękny obraz, proszę pana. A jakie kolory przy filmowaniu pod słońce!
- To jest twoje miejsce na świecie na zawsze, czy jednak tylko tymczasowo i cały czas szukasz?
Napisz komentarz
Komentarze