(...) Potem zbliżył się front, więc nas ewakuowano. 21 stycznia 1945 roku opuściliśmy Fünfteichen (Miłoszyce). O godzinie 1 w nocy zebrano nas i podzielono na grupy po 500 osób. Każdej grupie przydzielono 40 strażników SS, którzy towarzyszyli nam z przodu, z tyłu i z boku. Gdy tylko wyszliśmy z obozu, słabsi ludzie zaczęli siadać. Każdy, kto usiadł, był natychmiast rozstrzeliwany. My tymczasem szliśmy dalej, ale odgłosy strzałów były bardzo częste, co 25 metrów rozstrzeliwano jedną osobę. To była pierwsza noc. Maszerowaliśmy do rana, potem SS dało nam godzinę odpoczynku. Szliśmy w kierunku Groß-Rosen (Rogoźnica), ale musieliśmy ominąć Breslau (Wrocław), aby nasza kolumna licząca 6000 osób nie zakłóciła ruchu w mieście. Po odpoczynku ruszyliśmy dalej, aż do następnego ranka, kiedy to wtłoczono nas do budynku stajni, gdzie normalnie byłoby miejsce dla 800 mężczyzn. Ale było nas jeszcze 5,5 tys. Był straszny chaos, tłok, a kiedy następnego dnia rano wymaszerowaliśmy ponownie, pozostało tam 500 zmarłych, leżących jeden na drugim, w większości uduszonych. Nie wszyscy się udusili, bo w naszej kolumnie byli też więźniowie rosyjscy i ukraińscy, którzy dźgali innych nożami, by zdobyć miejsce i byli wśród nich antysemici. Ponieważ baraki żydowskie były oddzielone, tych więźniów z obozu w ogóle nie znaliśmy. W fabryce też nie pracowali z nami. Następnego dnia dostaliśmy 200 gramów chleba i pomaszerowaliśmy dalej w kierunku Strigau (Strzegom). Podczas tego etapu rozstrzelano więcej Żydów, którzy byli zmęczeni i głodni, i nie mogli iść dalej, ale nic więcej się nie działo. Tego wieczoru zakwaterowano nas w jeszcze gorszych warunkach. Komendant obozu słysząc wrzaski, wstał, wziął dwa rewolwery, podszedł do bramy, gdzie było najwięcej hałasu i strzelił w tłum. Ranił w brodę Żyda z Munkacs o nazwisku Szantó Déncs, który następnie zmarł w Groß-Rosen. Tej nocy zginęło jeszcze więcej osób. Następnego dnia w południe dotarliśmy do Groß-Rosen.
W Groß-Rosen poznaliśmy prawdziwy obóz koncentracyjny. Śniadanie (1⁄4 litra zupy) dostawaliśmy w południe, obiad w nocy, a chleb około 2-3 rano. Powodem tego było to, że obóz zbudowano dla maksymalnie 10 000 osób, a w tym czasie zgromadzono tam wszystkich ewakuowanych więźniów z Auschwitz, Monowitz-Buna, Fünfteichen i innych obozów. Myślę, że było nas około 100 tysięcy, również kobiety. W jednym bloku, który był zbudowany dla 180-200 osób, spało 1000, tak że w największe mrozy ludzie leżeli nawet w przedsionku. Tam zachorowałem i trafiłem do rewiru szpitalnego, w którym przebywałem 2 dni. W jednym z takich bloków leżało ponad 1500 chorych nieszczęśników z Auschwitz, cierpiących na tyfus, tyfus plamisty itp. Umierały ich setki dziennie. Były dni, kiedy 30% chorych umierało. Leżeli w ubraniach na ziemi, wszyscy w kupie. W obozie panował brud, zmarłych wrzucano do kloaki, gdzie leżeli całymi dniami, bo było tylko jedno krematorium, a nawet ono na początku działało tylko dwa razy w tygodniu. Odchody w latrynie sięgały kolan. Zwłoki wleczono do krematorium za nogi, bo nie było już zdrowych ludzi, którzy byliby na tyle silni, by je nieść.
Były tam dwa obozy, stary i wybudowany obok nowy. Trafiliśmy do nowego obozu. W starym obozie warunki były trochę lepsze, ale w naszym obozie straszne. Byłem w bloku nr 34, naszym blokowym był Reichsdeutsch, który przywitał nas mówiąc, że otrzymał rozkaz od komendanta obozu, aby codziennie pobić na śmierć co najmniej 200 z 1000 Żydów. Wyglądał jak orangutan i był antysemitą pierwszej klasy. Oczywiście nie była to prawda o 200 osobach dziennie, ale wielu zabił kijami i trzonkami szpadli. Byliśmy tam przez dwa tygodnie i nie mogliśmy się ani razu umyć. Więźniowie ze starego obozu pracowali w kamieniołomach, my nie musieliśmy pracować, ale dostawaliśmy jeszcze mniej do jedzenia. Nie mieliśmy margaryny, tylko suchy chleb. 200 gramów dziennie. Tam rozpoczęło się wielkie umieranie więźniów z Węgier. Do czasu wyzwolenia ponad połowa z nas była martwa, w tym wielu moich przyjaciół. Po wyczerpującym marszu do Groß-Rosen rozpoczęła się reakcja, ludzie chorowali i byli w stanie wyzdrowieć w tamtejszych warunkach.
Pewnego dnia znów usłyszeliśmy huk dział i natychmiast przyszedł rozkaz ewakuacji obozu. Jechaliśmy pociągiem cztery dni bez jedzenia ani picia. Po drodze z wagonów wyrzucono wiele trupów. Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Po 4 dniach dotarliśmy do kolejnego obozu koncentracyjnego, który składał się z dwóch dużych hal garażowych otoczonych ogrodzeniem z drutu elektrycznego. Pierwotnie był to obóz jeniecki. To było w Nordhausen. Było nas tam 6 tysięcy, oczywiście Amerykanie i Anglicy nie mogli wiedzieć, że tam jest kacet, więc byliśmy ciągle bombardowani, a z 6 tysięcy przeżyło może ostatecznie 300. W obozie byli tylko chorzy i słabi ludzie, pracowało jedynie 500-600 więźniów. Po przybyciu początkowo mieliśmy dobre wrażenie, bo dali nam 1 litr tłustej i całkiem dobrej zupy. Później jednak przekonaliśmy, że znów trafiliśmy w straszne miejsce. Już następnego dnia porcja zupy została zmniejszona, a po pierwszym dniu nie dostaliśmy w ogóle chleba. Po dwóch tygodniach skończył się nawet zapas ziemniaków, do tego czasu dostawaliśmy 2-3 ziemniaki dziennie, ale potem już tylko 1⁄2 litra zupy i 15 gramów margaryny, bez chleba. Efektem tego była epidemia biegunki i przy okazji tyfusu. Było wiele zgonów, także dlatego, że kolejnych ciężko chorych przywożono z Buchenwaldu i mniejszych obozów koncentracyjnych. Ciągle przybywały duże transporty, ale ludzie umierali tak szybko, że nasza liczba zawsze utrzymywała się w okolicach 6000.
Było to we wtorkowe popołudnie, około 25 marca 1945 roku, kiedy Amerykanie po raz pierwszy zbombardowali nasz obóz. Zawaliła się jedna z hal garażowych, w której zginęło około 300 osób. Następnego dnia rano nadszedł kolejny nalot bombowy, który trwał do wieczora, a krótka przerwa nastąpiła dopiero około godziny 10-11. Ci, którzy nie uciekli w tym czasie, zginęli. Więźniom nie wolno było wchodzić do schronu przeciwlotniczego, mogli tylko SS-mani. Musieliśmy zostać na bloku. Wszędzie widzieliśmy oderwane ręce, głowy i nogi. Udało mi się uciec i ukryłem się w lesie, gdzie czekałem na przybycie Amerykanów. Dotarli do nas 4-5 dni później.
*
Tłumaczenie i fot.: Krzysztof Ruchniewicz
Źródło: Lavon-Institut Tel Aviv, VII-123/5A, Prot. 811
Napisz komentarz
Komentarze