Chodzi o Dziki Wąwóz (Divoká soutěska), który jest niemal tak samo atrakcyjny. Niestety, z Hreńska nie ma obecnie drogi pieszej, bo do tego wąwozu dochodziło się i dopływało właśnie przez Wąwóz Edmunda. Teraz trzeba podjechać do miejscowości Mezní Louka, gdzie jest parking (płatny) i można zostawić auta. Nie radzimy podjeżdżać do samej miejscowości Mezní, bo tam prawie nie ma możliwości zostawienia auta, czyli najpierw 2 km ścieżką przy drodze asfaltowej do Mezní, a stamtąd oznaczonym szlakiem, generalnie cały czas w dół, głównie schodkami, jakieś 40 minut do miejsca, gdzie pływają łódki. Trasa jest malownicza i częściowo biegnie wzdłuż rzeki Kamienica, obok pięknych formacji skalnych (zobaczcie na fotkach niżej). Po przejściu mostkiem na drugą stronę rzeki będzie opcja tylko w lewo, bo w prawo jest zamknięta trasa do Wąwozu Edmunda. Po 10 minutach dojdziecie do miejsca, gdzie czekają flisacy. Uwaga - tu też trzeba mieć gotówkę w koronach lub euro, bo skały obok są potężne, nie ma zasięgu. Wyprawa łódką to zaledwie 20 minut płynięcia, ale za to flisacy ciekawie opowiadają w kilku językach historię miejsca, więc warto, zwłaszcza z dziećmi. Cały wypad w to miejsce z Mezní Louka zajmie wam około 3 godzin, co będzie zależało od tempa i od tego, czy zechcecie zasiąść na chwilę w knajpce z pięknym widokiem z tarasu, za którym na trasę w dół skręca się w lewo, przy indiańskim totemie. A raczej zechcecie, bo po ostrym wchodzeniu tymi schodkami w górę niemal każdy chce coś przekąsić, a tym bardziej wypić, czego i wam życzymy.
*
A jeśli jednak nie zatrzymacie się, to polecam, aby zrobić to w knajpce w Mezní Louka. A jeszcze dokładniej w restauracji U Fořta. Bez problemu traficie, bo tam są dwa domy na krzyż.
Tam właśnie moim odkryciem kulinarnym długiego czerwcowego weekendu był moravský vrabec. Wstyd przyznać, ale mimo wielokrotnych wyjazdów do naszych południowych sąsiadów w knajpach nie rozglądałem się na boki. Skoro Czechy - to obowiązkowo knedliki i gulasz plus dodatki, w tym piwo. Do teraz. Jakoś mnie podkusiło i dokładniej przejrzałem menu, z którego w oko wpadł mi właśnie moravský vrabec. Ki czort? Sprawdzam w słowniku - vrabec to wróbel. Po angielsku potrawa nosi nazwę Moravian Sparrow, czyli właśnie morawski wróbel. Pytam kelnerki, a ta... pokazuje ptaszka za oknem. Ryzykujemy? Żona potakuje głową. Po chwili mamy wróbla w garści, czyli na talerzu. Polacy przy stoliku obok (w lokalu sami Polacy, przecież Czesi nie mają wolnego w Boże Ciało) zagadują, czy smaczne, bo nazwa dziwna. Trochę krzywią się, bo dumny rodak z kraju papieża i schabowego nie będzie przecież jadł wróbla! Kosztuję więc szybko i z czystym sumieniem mówię, że pycha, że polecam, a wróbel z nazwy okazuje się... wieprzowiną. To skąd ta nazwa? Pytamy kelnerki, ale rozkłada ręce. No jest i tyle. Moravský vrabec zawsze u nich był. Ale dlaczego wróbel?! Nie wie. Po chwili dociera do mnie, że gdyby obcokrajowiec spytał mnie, co pyszna kasza (ryż) z posiekanym mięsem zawijana w liście kapusty ma do gołębia, też miałbym problem z odpowiedzią. A przecież gołąbki uwielbiam od dzieciństwa.
Oczywiście próbowałem wygooglować tego wróbla, ale bez większych rezultatów. Niektórzy twierdzą, że potrawę nazwał tak jakiś szef kuchni, który chciał, aby wyróżniała się w jadłospisie, bo do złudzenia przypominała niektóre typowe morawskie potrawy. Bardzo czeskie wyjaśnienie. Podobno chodziło też o to, że kawałki wieprzowego mięsa przypominają tu małe ptaki. Czesi żartują też, że chodzi o wróbla, który się ześwinił. Nie wnikam. W każdym razie na talerzu mamy kawałki wieprzowiny, która najpierw była duszona, następnie pieczona, wszystko doprawione czosnkiem, kminkiem i solą, czasem polane winem lub piwem, a ważną częścią przygotowania jest duża ilość średnio pokrojonej cebuli. Najlepiej smakuje oczywiście z knedlikami i czerwoną kapustą - odpowiednie przepisy na pewno znajdziecie w sieci.
Cdn.
Napisz komentarz
Komentarze