- Zanim dojdziemy do Betlejem, bo to piękne, wytłumacz, co to znaczy być wolontariuszem przyłóżkowym, którym byłaś przez wiele lat.
- Wolontariusz przyłóżkowy to jest ten, który bezpośrednio posługuje choremu, przy jego łóżku, jest przygotowany do pewnych czynności, np. przy toalecie czy małych zabiegach. Generalnie w hospicjum jest taka trójka - lekarz, pielęgniarka i właśnie wolontariusz. To jakby drużyna. I to bardzo dobry układ. Lekarz mówił, jakie mam leki podawać, ja je sortowałam. Lekarz mówił mi o stanie choroby, ja za kolei mogłam mu komunikować bieżący stan pacjenta. Z pielęgniarką, a to z nią spotykałyśmy się najczęściej, mogłyśmy we dwie robić jakaś większą toaletę, przenoszenie...
- No to teraz opowiedz o swoim Betlejem.
- Pielęgniarka, mój anioł, powiedziała mi kiedyś, że muszę poznać pewną dziewczynę, bo tam jest... podbramkowa sytuacja. Musiałyśmy pojechać do jednej z podoławskich wsi. Tam spotkałam Izę. To jedynaczka, która wychowywała się poza Oławą, w dobrej rodzinie, ułożonej. Gdy była jeszcze dzieckiem, przyszedł nowotwór, który się potem wielokrotnie powielał. W międzyczasie zmarł ojciec Izy, umarła jej mama i dziewczyna zaczęła tułaczkę po rodzinie. Nowotwór to jest ciężka choroba, więc absolutnie rodziny nie winię za nic - to jest naprawdę trudny temat. Gdy pierwszy raz zobaczyłam Izę, oceniłam ją na dwadzieścia parę lat, taka była malutka, chudzinka, pielęgniarka nawet żyły u niej nie mogła znaleźć, a tymczasem ona miała już 42 lata. Akurat miałam ze sobą książkę mojego ulubionego księdza Kaczkowskiego "Życie na petardzie", więc jej zostawiłam, ale powiedziałam, że nie mogę z nią być. Jest dla mnie za daleko, a miałam tylko rower. Na tym się skończyło nasze pierwsze spotkanie.
Po jakimś czasie dzwoni do mnie pielęgniarka i mówi, że Iza już jest w szpitalu na oddziale wewnętrznym. Tak się szczęśliwie złożyło, wyobraź sobie, że ta moja Iza leżała na sali, w której była też matka księdza i moja koleżanka z pracy. Była więc pod dobrą opieką, a stan był ciężki. Gdy klęczałam przy jej łóżku, a ona pytała, dlaczego płaczę, kłamałam, że to uczulenia i katar.
Wiedziałam, że jest bardzo źle. Kiedyś miałam wątpliwości, czy komuś krzywdy nie robię swoją wolontariacką działalnością, ale Kaczkowski mi powiedział: - Ty, Baśka, co ty grasz wariata?! Ty wyciągnij ręce i rób swoje! Bo i tak Bóg za ciebie pomyśli. I tak zaczęłam robić.
- A Bóg myślał za ciebie?
- Zawsze, zawsze... I wtedy pierwszy raz w życiu poczułam się hospicyjną bohaterką. Dlaczego? Bo Izie pomogłam. A wiesz, w czym? Ona poszła do kibla, a wiadomo jak to w szpitalu wygląda. Jedna wchodzi, druga wychodzi, pukają do siebie i dziewczyna nie mogła się wypróżnić. Stałam więc na warcie jak ten żołnierz i pilnowałam kibla. Słuchaj, gdy ona wyszła, jak mnie przytuliła. - Boże! Basia, ja się pierwszy raz od dawna wypróżniłam. Ta walka ludzi, którzy potrzebują załatwić najprymitywniejsze sprawy, a muszą przy tym przełamywać wstyd - to jest najtrudniejsze, najgorsze, co może ich spotkać w hospicjum, dlatego tak szanuję nasze pielęgniarki hospicyjne. Żeby mówili na nie cokolwiek, to zobaczyć człowieka z taką otwartą raną, z otwartym guzem... No, nie będę ci opowiadała, ale moje oczy to widziały. I zawsze mówię, jakie one, te pielęgniarki, mają pokorę, jak się zawsze pochylają. A ja chylę czoła przed nimi. Nie znajdziesz takich ludzi nigdzie, tylko w hospicjum. Bo tam nie ma ludzi przypadkowych. Tam ludzie przypadkowi to lecą. Tak samo z wolontariuszami. Mnóstwo ich przychodziło, a zostają nieliczni...
- Ale wróćmy do tego Betlejem.
- No więc zaczął się grudzień. Zbliżają się święta, a co się wtedy robi w szpitalu? Wypuszcza wszystkich do domów, robi jedną salę, na którą idą ci, którzy nie mogę wyjść. I wtedy moja pielęgniarka mówi: - Wiesz co? Trzeba załatwiać hospicjum stacjonarne. I przeniosłyśmy ją. Znalazła tam wspaniałą opiekę. Iza była pokorna, ale dziewczyna przeszła krzyż Pański. Załamałam się, gdy zbliżała się Wigilia. Wpadłam na szalony pomysł, bo często miewam takie, że Wigilia Wigilią, ale zrobimy ją sobie wcześniej, równo o dwunastej w dzień. Wzięłam do tego pielęgniarkę i jedną z wolontariuszek. Przyjdziemy, podzielimy się opłatkiem i wrócimy. Taki był plan. Pamiętam, że gdy szłam wtedy do Izy, była dwunasta, biły dzwony, ale na Anioł Pański, choć dla nas to miała być raczej pasterka. Zrobiłam małą choineczkę, wzięłam jakieś słodycze. Iza była na łóżku. Wtedy weszła wolontariuszka i miała pomarańczę nabijaną goździkami. Podała ją Izie. A trzeba wiedzieć, że przy ciężkich nowotworach wszystko się powoli wyłącza, ale węch pozostaje do końca. Zawsze. Więc jak ona powąchała, to... Ten jej uśmiech, chudziny na łóżku, pamiętam do dziś. A jak weszły pielęgniarka z córką i od progu ryknęły "Przybieżeli do Betlejem...". Kurde, jak walnęły! A ta córka miała ładny głos. Betlejem było dla nas w tej małej salce hospicjum w Oławie, gdzie leżała samotna Iza z wielkim brzuchem wypełnionym wodą, ze spuchniętymi nogami, wymiotująca. I ja klęcząca przy jej łóżku. I znów kłamałam, że nie płaczę, że to tylko uczulenie... A dlaczego Betlejem? Bo tam było ubóstwo, a Jezus przyszedł. Przyszedł do nas wszystkich. Nam się wszystkim narodził i myśmy to czuły. Dzisiaj bardziej to przeżywam niż wtedy. Myśmy to traktowały normalnie, ale dzisiaj wiem, że to było moje drugie Betlejem w hospicjum.
Między świętami a Nowym Rokiem bywałam u Izy codziennie. To był dobry czas. Brałam ją na wózek, otulałam kocem, jeździłam na ZOL. Pamiętam, że stała tam wielka choinka z dużymi bombkami na samym dole. Myśmy się w tych bombkach przeglądały. Widziałyśmy nasze zniekształcone twarze i śmiałyśmy się. Było w tym życie, bo hospicjum to nie jest umieralnia, jak mówią. Absolutnie. Hospicjum to jest droga. Taki terminal, za którym śmierć jest odlotem.
I tak chodziłyśmy chyba do 5 stycznia i nagle diametralnie wszystko się zmieniło, przyszło załamanie, już było widać, że Iza umiera. I znów muszę na chwilę się cofnąć. Otóż moja ulubiona ciotka wiele lat wcześniej zmarła 7 stycznia o 7.00 rano. Wtedy, już z Izą, 6 stycznia w modlitwie prosiłam tę moją ciotkę w niebie, aby zabrała Izę. Wstaw się u Boga, mówiłam jej. Iza zmarła 7 stycznia dokładnie o 7.00 rano.
- Powiedziałaś, że to było drugie Betlejem. A pierwsze?
Napisz komentarz
Komentarze