- Pierwszym była podobna historia. Nawet teraz, jak sobie to przypominam, to się wzruszam. Zaraz opowiem o tym, ale dokończę o Izie, bo to jeszcze nie koniec. Ona była wtedy samotną osobą, a rodziną byliśmy dla niej my. Ale rodzina Izy była i miałam okazję ją poznać. Bardzo to przeżyłam. Powtórzę - nie winię tych ludzi za to, że dziewczyna była samotna. Wręcz przeciwnie. W życiu bym nie powiedziała złego słowa, bo... My jesteśmy mocni, bohaterowie, gdy stoimy z boku i to nas nie dotyczy. Wtedy mówimy, jak można było tego człowieka zostawić, oceniamy innych, ale gdy przychodzi co do czego i trzeba się kimś zająć, to czasem przerasta nasze możliwości. I tu, podejrzewam, była podobna historia. Było dziecko, które zostało z ciężko chorobą, a rodziny mają swoje problemy. I było tu takie przerzucanie chorego. Po jakimś czasie zwykle nikt już do niej nie przychodził, nie odwiedzał jej. Była nieprzytomna, gdy kiedyś przyszłam, aby się przy niej pomodlić. Była opatrzona, więc nie było potrzeby, aby cokolwiek robić, ale różaniec chciałyśmy odmówić. Wchodzimy z inną wolontariuszką, a tam przy łóżku stoją dwie panie. Nie wiedziałam, czy się wycofać, więc spytałam delikatnie, czy możemy się pomodlić. Jedna z pań powiedziała mi, że proszę bardzo, że one są rodziną. Jedna z nich wyszła. My też już miałyśmy wychodzić, gdy ta pani nagle przytuliła się do mnie i pyta, czy ona też się może pomodlić. Oczywiście, mówię. Skoro razem, to myśmy z tą moją wolontariuszkę uklękły, ale ona nie - stała dalej. Ty wiesz, jak ona mnie zaskoczyła? Tak sobie wtedy pomyślałam, że ja szybko "machnęłam" różaniec i swoje tradycyjne modlitwy, a ona się tak pięknie modliła. Nie, nie modliła się, ona mówiła do Izy. Do dziś mam z tyłu głowy pytanie - co jest lepsze, jaka modlitwa jest lepsza? Bo ona nawet nie to, że ją przepraszała, to byłoby źle powiedziane, on mówiła coś takiego: - Zrobiliśmy dla ciebie to, co mogliśmy... To była bardziej rozmowa niż modlitwa, ale taka fajna, taka sympatyczna. Wtedy podeszłam do niej i mówię, że tak się pięknie modli... Może warto więc czasem oprócz wołania "Jezu pomóż", czasem wstać i podejść do niego? No dobra, to teraz opowiem o tym pierwszym Betlejem.
- Podobna historia?
- Podobna sytuacja. Myśmy przyszły we dwie z inną wolontariuszką w ramach oławskiego hospicjum domowego do dziewczyny. Było smutno, bo to młoda matka A jej mama przygotowała barszczyk, którego ta dziewczyna nie mogła normalnie jeść, bo była karmiona bezpośrednio do żołądka. Dostała od nas prezenty, były pierniczki, świeczki się paliły, kolędy leciały, gdy w tym samym czasie w innych domach wszyscy klapali pierogi, szykowali stoły, prezenty... A myśmy zdobili lukrem ciastka, opowiadali wesołe historie. Zapamiętałam z tego bardzo pozytywny nastrój. Powiem szczerze, poczułam wtedy to pierwsze swoje Betlejem. Tam się coś zdarzyło. Skromny dom, chora młoda matka, mąż i ich synek, babcia, dziadek. Gdy wszyscy robili świąteczne zakupy, na zewnątrz był ruch, w tej rodzinie czas się zatrzymał. Cicho i pokornie pochylali się nad żłóbkiem i liczyli na Boże Dziecię, że ich wesprze i ześle łaski dla chorej. Nie wiedziałam wtedy, co będzie jutro, cieszyłam się z tego, co było. A byłam w Betlejem. Nie wiem, czy to można w ogóle nazwać, że tam się Jezus narodził, bo wiara nie jest namacalna. Uważam, że tego nie idzie opisać. To są rzeczy, które musimy przeżyć. Myślę, że gdy ktoś w tym dniu znajdzie właśnie taki moment, będzie cudownie... Nie chodzi o to, aby iść do kościoła i modlić się, ale znaleźć taki właśnie szczególny moment. Jest przecież tyle możliwości zauważenia Betlejem. A jak nie ma Betlejem w dniu Betlejem, to żebyś, kuźwa, miał stół bogato zastawiony, żebyś miał najlepsze alkohole, nic nie poczujesz! Mnie się udało coś takiego dwa razy przeżyć. Tak, przeżyłam prawdziwe Betlejem.
- Chodzi o kontakt z czym niematerialnym, z Bogiem?
- Nigdy o tym tak nie myślałem. Niewątpliwie coś dobrego się wtedy wydarzyło. Wiesz co, myślę, że to nie jest coś, co można sobie zaplanować - to się zdarza, choć niewątpliwie na to musimy sobie zapracować, ale tego się nie da opisać słowami.
- Jak życzyć wesołych świąt komuś, o kim wiemy, że umiera?
- Nie życzyć! I święta nie mają tu znaczenia, bo ludzie umierają w każdej porze roku. Cały widz polega na tym, że do wszystkiego musimy się przygotować, również do śmierci. Przez te lata wolontariatu zrozumiałem jedną ważną rzecz. Jeśli człowiek jest ciężko chory, zwłaszcza onkologicznie, to bardzo cierpi, ale połowa tego cierpienia wynika z tego, że myśli o rodzinie. Boże, czemu oni przeze mnie cierpią... Zwłaszcza małe dzieci, gdy umierają, to cierpią, oczywiście, ale jeszcze bardziej, gdy widzą łzy rodziny. Czasami być może gubimy się w tym, ale nie dawajmy się zwariować. Dajmy sobie pomóc. Zawsze w hospicjum podkreślałam i powtarzałam młodszym wolontariuszom, aby robili wszystko, by rodziny dały sobie pomóc. Żeby pozwolili wejść ludziom z zewnątrz, lekarzowi, sąsiadowi, wolontariuszowi... Bo choroba czyni jakąś barierę, a jeśli się otworzysz z chorobą, to i tobie będzie łatwiej. Najłatwiej oczywiście zasłonić pacjenta, dać mu wszystkie leki, niech ma pod ręką wszystko, ale to nie o to chodzi. Umierający to są wciąż tacy sami ludzie, mający marzenia jak inni. U nas w hospicjum była taka piękna tradycja, że uczniowie robili kartki dla naszych podopiecznych i wiedziałam, że oni byli zadowoleni, bo ktoś o nich pamiętał. Oni nie chcą w wtedy, a już zwłaszcza w okresie świątecznym, słyszeć o śmierci, o chorobie. Oni się cieszą choinką, tymi pachnącymi pomarańczami z goździkami, tym kartkami z życzeniami... Tym żyją. Żyją.
Kiedyś przyszłam do jednej z moich podopiecznych, to starsza pani, a ona była przykryta kocem w gwiazdki i choinki. Ciężko chora, a poduszka była z mikołajkiem. Widać to było jej potrzebne.
Jeśli macie w domu chorego, on nadal jest członkiem rodziny, chce we wszystkim uczestniczyć... Nie odsuwajcie go w kąt, na bok. Oczywiście tacy chorzy muszą mieć zapewnioną jakąś intymność, ale oni chcą czuć przygotowania do świąt, ich atmosferę. Człowiek chory to nie jest kosz, który możemy przenieść. On ciągle żyje. Nie wystarczy mu postawić przed oczyma telewizor, który będzie cały dzień do niego gadał. To żywy człowiek ze swoimi potrzebami. I wcale nie musisz życzyć zdrowia i szczęścia! Niech uczestniczy we wszystkim jak inni domownicy. Może i wam się uda przeżyć własne rodzinne Betlejem.
- Jak zostałaś wolontariuszką w hospicjum?
- Poszłam na emeryturę, ale nagle okazało się, że firma nie odprowadzała za mnie przez jakiś czas składek, więc mi ją odebrano. I to sądownie. Formalnie zabrakło mi 8 miesięcy pracy, choć je w rzeczywistości przepracowałam. Musiałam się wtedy podjąć czegokolwiek, żeby zarabiać na życie, bo oczywiście firma, w której wcześniej pracowałam, już zatrudniła na moje miejsce kogoś innego, więc tam nie miałam czego szukać. Wtedy zaczęłam zarabiać jako osoba posługując przy ciężko chorych. Spotykałam się z ludźmi onkologicznymi, robiłam to prywatnie, bo wtedy jeszcze hospicjum nie było. Zdobywałam doświadczenie. Kiedyś wrocławski szpital onkologiczny na Hirszfelda ogłosił w gazecie, że jest nabór na wolontariat hospicyjny. Gdy przyszłam na pierwsze spotkanie, zobaczyłam tłum, a myślałam, że będę sama. A tu mnóstwo ludzi, i to młodych. Okazało się, że to studenci, którzy potrzebowali wolontariatu, bo zbierali punkty, by startować na medycynę i tym hospicjum podnosili sobie średnią. Nie miałam szans. Usłyszałam wtedy, że powinnam pracować na swoim terenie, czyli w Oławie. Jedną mądrą rzecz wtedy mi babka powiedziała. - Wie pani co? Niech pani zawierzy Bogu!
Potem spotkałam się z nią już poza budynkiem i powiedziała mi, że organizują spotkania z chorymi onkologicznie. Przyjeżdżałam, rozmawiałam z nimi, pytałam, jak się czują. Mieliśmy być dla nich towarzystwem. Jeździłam tam kilka razy, a potem ta sama babka zaprosiła mnie na spotkanie z psychologiem. I tak zbierałam doświadczenie, co potem wykorzystywałam w pracy. Byłam bardzo szczęśliwa. Dwa lata później znalazłam w waszej gazecie informację, że oławskie hospicjum domowe przy Caritas Archidiecezji Wrocławskiej ogłasza nabór na szkolenie wolontariuszy akcyjnych i przyłóżkowych. Byłam pierwsza, która się zgłosiła. Szkoląc się, skorzystałam z propozycji posługi przyłóżkowej w stacjonarnym hospicjum w oławskim szpitalu. Tam na gorąco poznałam prawdziwą posługę człowiekowi odchodzącemu. Tam też poznałam wspaniały zespół pani doktor Małgorzaty Sikorskiej-Spyt. Wiedząc że tam pacjenci są bardzo dobrze zaopiekowani, podjęłam decyzję, żeby pracować tylko w hospicjum domowym, bo tam sytuacja bywa znacznie trudniejsza. Jako jeden z pierwszych zgłosił się też Wacek - niesamowity. Już nie żyje, a wszyscy inni wolontariusze byli przy jego śmierci. To piękna historia. Był zarządcą zieleni gdzieś we Wrocławiu, ale dom miał w Siechnicach i przeznaczył do dla różnych ludzi. Miał tam takich z problemami, którzy potrzebowali wsparcia, dachu nad głową. A on ich wyprowadzał na ludzi. Myśmy wiecznie u niego siedzieli. To był niesamowity facet - na swoim polu nasadził mnóstwo żonkili - a to kwiat symbol nadziei dla hospicjum. Jest nawet takie zdjęcie, na którym stoimy z wielkimi bukietami tych kwiatów, które miały iść na doroczną akcję hospicyjną Pola Nadziei, ale akurat wtedy doszło do katastrofy smoleńskiej, więc... imprezę odwołano, za to w kościele Piotra i Pawła było wtedy tyle żonkili, że od mocnego zapachu o mało co ludzie nie padali. Potem Wacek zachorował na raka i myśmy go pilotowali. Przy nas umierał. Pamiętam, że gdy było z nim źle, leżał na Borowskiej, na neurologii. Mieliśmy fantastycznego duszpasterza hospicjum księdza Tomasza Filinowicza. Gdy weszliśmy razem z nim do Wacka, to się popłakał, gdy zobaczył, jak bardzo potrafi się zmienić chory człowiek. Wacek umarł przy jednej z naszych wolontariuszek. Potem jesteśmy przy mogile Wacka w Siechnicach, a nasz lekarz Adam stoi nad grobem i mówi: - Wacku, ty jesteś niesamowity. Przytoczę taką historię. Śpię sobie w najlepsze, a tu w środku nocy telefon. - Doktor się ubiera - mówi Wacek. - Ale o co chodzi? - Doktor się ubiera, ja już pod domem stoję. - Ubrałem się, zimno jak diabli, a do auta Wacka przyczepiona przyczepka wypełniona drewnem. - Doktor, jedziemy do tego pacjenta! Doktor robił koło niego, a nie widział, że tam jest zimno? Wacku... Nawet teraz mi trudno o tym mówić. Wacku, byłeś wielkim człowiekiem. Jak mocno mnie otworzyłeś! Nie można patrzeć tylko na człowieka, trzeba widzieć także jego otoczenie, to wszystko, co się dzieje wokół.
Wacek był z nami dość długo.
- Wszyscy przychodzą na długo?
- A gdzie tam! Raczej odwrotnie. Ale czasem można się zdziwić. Przychodzi na przykład taki wolontariusz, młody chłopak. Na jedno spotkanie. Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi, Przystojny student. Podszedł do mnie po zebraniu, bo byłam najstarsza. Pani Basiu, chciałbym się sprawdzić. Chciałbym stanąć przy najgorszym przypadku.
- Czyli przyszedł bardziej dla siebie niż dla innych?
- Tak. Ale powiedziałam mu, że jak chce, to mamy takiego jednego trudnego podopiecznego. Myślałam, że jak go zaprowadzę, tego elegancika, do jego mieszkania, to mu się odechce. Na dzień dobry, jak tylko się drzwi otworzyły, w naszą stronę poleciał but. Na szczęście uderzył we framugę. Podopieczny to był alkoholik, ciężki przypadek, sparaliżowany od pasa w dół, po nowotworze. Staliśmy tam chwilę i mówię młodemu, że jest taka zasada, że każdy sam musi się znaleźć w trudnej sytuacji. Ja oczywiście mogę parę razy z nim przyjść, ale jak chce, to może zacząć już od dzisiaj. Od dzisiaj - mówi. No to ja do widzenia i poszłam. Nie wiedziałam, co tam się stało. Okazało się, że przychodził potem wiele razy. Kiedyś dzwoni do mnie i mówi, że jego podopieczny ma urodziny i chce, aby mnie zaprosić. Dobra. Napiekłam ciasta i idziemy. Młody mówi, że kupił mu płytę. Jaką? - pytam. - Heavy metal. - Chłopie, on ma tyle lat co ja, a ty mu taką płytę!? Ale idziemy. Nie uwierzyłbyś. Młody zrobił facetowi w tym domu jak gdyby stół, przy którym ten, posuwając się na tyłku, mógł zrobić wiele rzeczy - w zasięgu rąk było imadło, inne narzędzia, było miejsce na popielniczkę, a nawet na kieliszek. Wszystko na wyciągnięcie ręki. A jak już zobaczyłam w jego mieszkaniu wózek inwalidzki zrobiony z części dostępnych w domu - zbaraniałem. Kawałki szafki kuchennej, części od roweru, metalowe pręty od balkonu. Kumple wynosili potem podopiecznego na dół, a on jeździł tym wózkiem po oławskim Rynku. We dwójkę to skonstruowali. Gdy umarł i byliśmy na pogrzebie, młody płakał. Powiedziałam mu wtedy, że jednak umiał się znaleźć. Bo hospicjum to nie śmierć. To jest droga. Terminal, z którego dopiero ruszamy dalej.
*
Ponieważ zakończyłam już wolontariat przyłóżkowy w hospicjum domowym przy Caritas Archidiecezji Wrocławskiej, serdecznie dziękuję moim koleżankom i kolegom wolontariuszom, pielęgniarkom, lekarzom i wszystkim, którzy otwierali przede mną drzwi. Przy okazji życzę wszystkim, aby w te nadchodzące święta każdy miał okazję przeżyć swoje Betlejem.
I jeszcze jedno - zgodziłam się na tę rozmowę tylko dlatego, by zmobilizować młodych do działalności. Jeśli szukają swojej drogi, niech próbują w Polach Nadziej przy oławskim hospicjum domowym albo w wolontariacie przyłóżkowym.
Napisz komentarz
Komentarze