- Dni Bystrzycy tydzień temu. Helikopterem przylatuje Skolim. Na dole czekają tysiące ludzi... Pani wie, kto to jest Skolim?
- Nie wiem.
- No właśnie. Ja też nie. Wziął za koncert kilkadziesiąt tysięcy, po czym w błysku fleszy od smartfonów odleciał na kolejny z czterech tego dnia koncertów. Czy pani takim artystom zazdrości?
- Nie zazdroszczę. Już mnie więcej wiem, z czym to się je. Widzę swoich uczniów, którzy są na takim etapie, że zazdroszczą wszystkim tym gwiazdkom, młodym artystom... Oni jeszcze chyba nie wiedzą, co się z tym wiąże. To jest potężny stres, duże obciążenie psychiczne. Zdążyć na koncert... Ma dużo pieniędzy, ma helikopter, ma wszystko, ale na pewno są też minusy tego zawodu. Ja je znam. Wiem, jak to wygląda od środka i wiem, że te gwiazdy na zewnątrz może błyszczą i fajnie się prezentują, ale jednak niektóre z nich nie dają sobie rady psychicznie ze względu na obciążenie, na tę wieczną krytykę, na którą wszyscy twórcy są skazani. Nie, nie zazdroszczę.
- A jest już pani bardziej pogodzona czy bardziej przerażona tym, że przeważająca część z nas garnie się do tej najprostszej muzyki, najbardziej prymitywnej?
- Jest to trochę irytujące, to prawda. Człowiek, który ukończył Akademię Muzyczną, który poświęcił większość swojego życia muzyce - a to wiecznie dwie szkoły, wieczny pęd, niedosypianie, poświęcenie - myśli, że coś z tego będzie miał, że może gdzieś zaistnieje, że ktoś go będzie słuchał, a potem się okazuje, że szara rzeczywistość jest taka, że często nie ma gdzie pracować. Już nie mówię o sławie, tylko o normalnych źródłach utrzymania. Jest to frustrujące, że ktoś, kto nie jest wykształcony muzycznie, nawet nie musi umieć grać, gdzieś nagle wstrzela się w oczekiwanie tłumów...
- A pani dla kogo komponuje?
- Zaczęłam komponować dla siebie. To był sposób może trochę na ucieczkę od stresu, od przyziemnych spraw. Nigdy nie myślałam na zasadzie, że oto piszę coś dla konkretnego odbiorcy. Tego lub tamtego. Nie. To jest po prostu moja muzyka. Piszę coś dla siebie i od siebie, co w duszy gra. Jaki odbiorca się na tę muzykę znajdzie, to zobaczymy. Nie umiem pisać pod kogoś, żeby się przypodobać. Ktoś kupi tę moją muzykę, spodoba mu się ona - super. Mamy tak szeroki rynek muzyczny, że dla każdego gdzieś tam znajdzie się miejsce. Czy jednak każdy twórca będzie zadowolony z rzeszy swoich fanów? Tu już jest różnie i nie do końca zależy od nas.
- Wróćmy do pani początków, bo zapewne niewielu mieszkańców słyszało, że oprócz kompozytora Pawła Mykietyna z Oławy, mieszka tu u nas Urszula Janiszewska, która też komponuje. I to z sukcesami. Gdzie zaczęła pani swoją edukację muzyczną?
- W Oławie, w Szkole Muzycznej I stopnia. Potem była średnia szkoła muzyczna we Wrocławiu na Podwalu, a potem wrocławska Akademia Muzyczna.
- Szkoła podstawowa też w Oławie?
- Oczywiście, bo tu mieszkałam od zawsze. Pierwsze trzy lata byłam w SP nr 5, potem przenieśliśmy się na Sobieskiego, czyli SP nr 8, następnie rok w LO nr 1 im. Jana III Sobieskiego, zanim przeniosłam się do średniej szkoły we Wrocławiu.
- Kiedy i skąd pojawiła się muzyka w pani życiu. Jakieś rodzinne tradycje?
- Są tradycje rodzinne ze strony taty. Jego mama, a moja babcia, Łucja Niesobska śpiewała w chórze. Natomiast jej brat, "wujek Suchy", to był niesamowity grajek, skrzypek i klarnecista. Nawet w setne urodziny, a przeżył 102 lata, grał ze swoją kapelą. U nich ta muzyka w życiu była, choć ja na przykład nie słyszałam nigdy babci śpiewającej, ale wiedziałam, że to robi.
- Nie prowadzała pani na próby chóru?
- Nie. Nie miałam wtedy takiego kontaktu z muzyką. Z wujkiem też jest tak, że sporadycznie się spotykaliśmy. Wiedziałam, że w jego życiu jest muzyka, ale nie można powiedzieć, że to on ukierunkował mnie muzycznie. Moi rodzice nie są wykształceni muzycznie. Gdy jednak byłam w oławskiej SP 5, w drugiej klasie, moja wychowawczyni Elżbieta Wawrzynów podeszła kiedyś do mojej mamy i powiedziała tak: - Pani córka bardzo ładnie śpiewa, dobrze gra na flecie, w lot chwyta wszystkie melodie, ma niesamowity słuch muzyczny. Musicie coś z tym zrobić. I mama zdecydowała, że przez rok miałam prywatne lekcje fortepianu. Potem już sama chciałam zdawać do szkoły muzycznej, bez żadnego przymusu. Nie dostałam się jednak do klasy fortepianu, jak chciałam - kazano mi wybierać pomiędzy skrzypcami, fletem a wiolonczelą. Trafiłam na skrzypce, ale bardzo z tego faktu byłam niezadowolona, bo przecież chciałam iść na fortepian. Potem się dowiedziałam, dlaczego nie wyszło. Powiedzieli mi, że mam tak dobry słuch, że na fortepianie bym się "zmarnowała"... Skrzypce zostały więc moim wiodącym instrumentem, a fortepian tylko jako ten dodatkowy. Przewrotność tego wszystkiego była taka, że skrzypce mimo wszystko gorzej mi wchodziły i mniej chętnie na nich ćwiczyłam niż na fortepianie. Pod koniec oławskiej szkoły muzycznej, gdy wszystkie dzieci grały koncert na swoich głównych instrumentach, tylko ja zagrałam na instrumencie dodatkowym, czyli na fortepianie. Mój profesor od skrzypiec nie był z tego powodu zbytnio zadowolony.
- Po ukończeniu Akademii Muzycznej...
- ...zaczęłam pracować w szkole muzycznej w Nysie, gdzie jestem do dzisiaj, prowadząc zajęcia teoretyczne.
- I wtedy zaczęła się przygoda z komponowaniem?
- Właściwie nie, bo pierwsze próby były już w szkole średniej. Pisałam drobne utwory, postarałam się nawet o dodatkowy rok kompozycji u profesora, który się na tym zna. Na moją prośbę dyrekcja dodała mi tę godzinę. Wiedziałam już wtedy, że nie chciałam dalej iść na skrzypce. Podkreślę jednak, że z wykształcenia jestem teoretykiem muzyki, nie studiowałam kompozycji tak jak Paweł Mykietyn. Na studiach tylko przez rok miałam zajęcia z kompozycji, więc tak naprawdę nad swoim warsztatem przez większą część życia pracowałam samodzielnie. Co do samego fortepianu to miałam szczęście, że w średniej szkole muzycznej trafiłam na bardzo wymagającą Panią profesor Ewę Prawucką. Na pierwszej lekcji jak zagrałam jej Contredance Ges-dur F. Chopina to była zaskoczona, że takie rzeczy gra osoba tylko po fortepianie dodatkowym. Prawdopodobnie wyczuła potencjał, więc od razu wybrała mi taki program utworów, który niewiele odbiegał od tego, co grali rówieśnicy będąc na fortepianie głównym. Myślę, że zawdzięczam jej wiele: to na jakim poziomie gram, ale też to, że nauczyła mnie techniki, frazowania. Zawsze powtarzała: opowiadaj muzyką, patrz dokąd zmierzasz....
- Czyli ta droga, którą obrała pani sobie na początku, wróciła. Zatem fortepian...
- Tak. A ponieważ miałam ciągotki do improwizowania, do tworzenia, pomyślałam o komponowaniu. Gdy wydałam pierwszą płytę, stwierdziłam, że lubię to robić. Bez względu na to, czy znajdę odbiorców na swoje kompozycje, zdecydowałam, że idę w tę stronę, nie zarzucając pracy zawodowej w szkole. Po prostu mam równoległy do mojej pracy tor, w którym się realizuję. A daje mi to wiele radości i satysfakcji.
Napisz komentarz
Komentarze