- Nie każdy chce opowiadać o koszmarze syberyjskiej ziemi. Pani postanowiła spisać swoje wspomnienia i opowiedzieć, jak to było. Czy wiersze to pani sposób na opowiedzenie tych tragicznych wydarzeń? Ten pt. "Wygnanie" wydaje się poetyckim przekrojem całego pani pobytu na "nieludzkiej ziemi".
- Wszystkie moje wiersze są związane z naszym wygnaniem. To tkwi bardzo głęboko w moim sercu. Ten żal i tęsknota - to zawsze wraca. Więc tak, Syberia to stałe tło moich wierszy.
- Czy poezja już od dziecięcych lat była obecna w pani życiu?
- Na Syberii nie tworzyłam. Zaczęłam pisać po powrocie do Polski. Ale to zawsze było we mnie. Przyglądałam się temu światu, zachwycałam się nim, a rymy pojawiały się same w mojej głowie.
- Kiedy wywieziono pani rodzinę na Sybir, była pani jeszcze małym dzieckiem... Czy ktoś raki mógł rozumieć, co się dzieje?
- Nic nie rozumiałam. Miałam zaledwie 8 lat. Nad ranem obudzili nas Rosjanie i Ukraińcy. Kazali się ubierać. Nic nie rozumiałam. Jasny był dla mnie tylko strach, jaki odczuwałam.
- To na początku wojny?
- Był już 1940 rok. Nas wywieźli 10 lutego. Pamiętam, jak to wszystko się odbywało. Jak wybuchła wojna. Mieszkaliśmy w kolonii osadników wojskowych, w miejscowości Biała, powiat zaleszczycki. Nasz dom był bardzo duży, więc rodzice oddali połowę domu dla polskei szkoły powszechnej. Kiedy 1 września 1939 wybuchła wojna, w tej połowie naszego domu, gdzie znajdowała się szkoła, zebrało się mnóstwo ludzi, bo to przecież rozpoczęcie roku szkolnego. Pamiętam ten popłoch, lament, płacz, mobilizację.
- Ukraińcy obudzili was w środku nocy i dali godzinę, żeby się spakować?
- Na tych terenach mieszkało dużo Ukraińców i dużo Polaków. Jak organizowano potańcówki, to ukraińscy chłopcy i dziewczęta bawili się i tańczyli z polskimi. Nie było żadnych zatargów, żyliśmy w wielkiej zgodzie. Wśród tych, co przyszli nas zabrać, był znajomy Ukrainiec. Stał w progu i powiedział mamie, żeby brała, co tylko może, bo już nigdy do tego domu nie wrócimy. Ale gdzie nas zabierają - nie mógł powiedzieć, za to od razu dostałby kulę w łeb. Kiedy moja mama to usłyszała, przestała rozpaczać, tylko rozścieliła prześcieradła i rzucała na nie, co tylko miała pod ręką - pierzyny, poduszki, ubrania.
- Ile was było?
- Tato, mama, dwie moje, starsze siostry, babci i ja. Sześcioro.
- Jak długo trwała podróż?
- Około miesiąca. Sańmi zawieźli nas na dworzec. Tam wpakowali do wagonu i kazali czekać. W wagonie mieliśmy żelazny piecyk, prycze, a na środku wycięta była duża dziura, żeby załatwiać swoje potrzeby. Ulokowaliśmy się, każdy na swojej pryczy, i czekaliśmy, aż zapełnią cały transport. Trwało to dwa, może trzy dni. Dopiero wtedy pociąg ruszył.
- Życie na Syberii to ciągła walka o przetrwanie. Zabrane przez matkę rzeczy chyba bardzo się przydały?
- Mama wymieniała te rzeczy za żywność. Jak nas zabierano z naszego domu, jeszcze w Polsce, to mama wzięła ze sobą taką beczułkę, w której były zamrożone słonina, kiełbasa i inne wędliny, a to wszystko zalane tłuszczem. To nam życie ratowało przez długi, długi czas.
- Co wam doskwierało, poza głodem i zimnem?
- W Krasnojarskim Kraju, gdzie nas na początku wywieźli, jest czarna muszka. Ten drobny owad siada na ludzkie ciało i wysysa krew. Dlatego ludzie chodzili w takich kapeluszach, jakie mają pszczelarze, z siatką na twarz. Ta muszka pojawia się tylko latem. Jak zimą na Syberii jest 40 stopni mrozu, tak latem dochodzi nawet do 50 stopni gorąca. Osoby pracujące w tajdze musiały być poubierane w kufajki i watowane spodnie. Jaka to musiała być męczarnia w tym upale!
- Dzieci też musiały pracować?
- Nie. Dzieci pracowały po ukończeniu 12 lat. Więc obowiązkiem mojej siostry Wiśki i moim było chodzenie po lesie i szukanie czegoś do jedzenia - jagód, grzybów, pokrzyw, dzikiej cebuli, czy dzikiego czosnku. A w rowach rosła nawet taka gruba, zielona roślina, która się mydliła, jak mydło.
- O pani mamie mówiono, że "Polaczka" leczy...
- Moja mama przywiozła bańki z Polski. Stawianie baniek bardzo pomaga przy przeziębieniu i zapaleniu płuc. Tam nie było lekarza. Szybko rozeszła się wieść, że Polaczka leczy. Oni, Rosjanie, czegoś takiego w życiu nie widzieli i dla nich to było bardzo dziwne, że takie szklane bańki pomagają.
- Na Syberii wiele osób straciło swoich bliskich. Pani rodzina też nie wróciła do Polski w komplecie...
- W 1941 roku umarł mój ojciec. Pracował przy ścinaniu drzew. Najpierw całą zimę ścinano drzewa, a potem, kiedy rzeka ruszyła, to spychało się je do wody - to był naturalny transport drewna. Ale czasami zdarzało się, że belki się piętrzyły, jedna na drugiej, tworząc tamę. Wówczas mężczyźni, płynąc na tratwach, specjalnym bosakiem rozpychali drzewa, torując drogę innym. Taką pracę dostał mój ojciec. Niestety, w pewnym momencie belki potoczyły się na niego i ojciec utonął.
- Straciła pani też jedną z sióstr...
- Dwa lata starszą ode mnie, Wiśkę. Naprawdę nazywała się Jadwiga, ale tak do niej wołaliśmy - Wisia, Wiśka. Miała 12 lat, gdy umarła. Zachorowała na odrę. Dostała obustronnego zapalenia płuc, miała bardzo wysoką gorączkę, która ją "spaliła". A ładna dziewczynka była, miała takie długie, jasne warkocze. Wiśka wiedziała, że umiera. Matka dała jej do ręki święty obrazek. A Wiśka mówiła: - Matko Boska, nie pozwól, żebym tu umarła, ja bardzo bym chciała wrócić do Polski. Mama tak rozpaczała, że jednej nocy siwiuteńka się zrobiła, a miała tylko 35 lat.
- A co się stało z babcią?
Rozmowa w całości w najnowszym numerze "Powiatowej", do kupienia również e-wydanie: http://www.egazety.pl/ryza/e-wydanie-gazeta-powiatowa-wiadomosci-olawskie.html
Napisz komentarz
Komentarze