Trzydzieści lat w drodze
Historia oławskiej grupy ściśle wiąże się z wrocławskimi pielgrzymkami, które rozpoczęły się w 1981 roku. Ze względów organizacyjnych ówczesny prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński zarządził decentralizację pielgrzymki warszawskiej. Wcześniej pielgrzymka z Dolnego Śląska dołączała do warszawskiej, która wyruszała na Jasną Górę od 1711 roku.
Kardynał Henryk Gulbinowicz wyznaczył w 1980 roku do organizacji diecezjalnej pielgrzymki księdza Stanisława Orzechowskiego, który do dziś ją prowadzi, i księdza Andrzeja Dziełaka.
Patriotycznie i ideologicznie
Pierwsza pielgrzymka wrocławska trwała jeden dzień dłużej niż planowano. Po wyjściu z Wrocławia pielgrzymi zabłądzili na poligonie w okolicach Malina. Na nocleg w Januszkowicach dotarli około północy, po przejściu ponad 50 km, więc następny dzień przeznaczono na odpoczynek.
W latach 80. podczas pielgrzymek widoczne były silne akcenty patriotyczne. W karcie uczestnika II pielgrzymki wpisano w nagłówku: „Prosimy o pomoc i ratunek dla naszej ojczyzny”.
Władza ludowa inwigilowała pielgrzymki. Zdarzało się regularne niszczenie sprzętu nagłaśniającego przez „nieznanych sprawców”. W 1984 roku, w okolicach Biestrzykowic, w nocy zaorano polną drogę, więc pielgrzymi musieli przejść kilka kilometrów więcej.
Do roku 2000 pielgrzymka wrocławska dochodziła do Częstochowy 14 sierpnia, w przeddzień uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Pielgrzymi zostawali na tę uroczystość.
W 2001 roku zmieniono termin wędrówki. Zaważyły względy praktyczne. Na uroczystości 15 sierpnia dociera na Jasną Górę kilka, a może kilkanaście tysięcy ludzi, czasami grupy czekały kilka godzin, aby wejść do kaplicy cudownego obrazu. Teraz pielgrzymka wrocławska wchodzi na Jasną Górę 10 sierpnia.
Wyróżniał ich strój
Oławska grupa od początku uczestniczyła w pielgrzymce wrocławskiej. Najpierw funkcjonowała jako „Grupa 1”. Pielgrzymi z Oławy wchodzili na Jasną Górę zaraz po pielgrzymach z Warszawy - 14 sierpnia. Po zmianach oławska grupa była szósta i wychodziła razem z pielgrzymami z Brzegu. W 1992 oławianie odłączyli się. Wyszli 2 dni później niż pielgrzymi z Wrocławia i dołączyli do nich w Namysłowie. Jak się okazało w praktyce, pomysł był trochę chybiony, trzeba było w ciągu jednego dnia przejść ponad 40 km. Dlatego rok później rozdzielono ten etap na dwa dni. Pielgrzymi z Oławy wyruszali dzień później niż Wrocław. Pierwszy nocleg był w Brzegu, a następnego dnia łączyli się w Namysłowie z całą pielgrzymką.
Grupa oławska wyróżniała się od innych strojem. Uczestnicy pielgrzymek mówią, że przynajmniej co druga osoba ubrana była we flanelową koszulę, takie dostawali jako robocze pracownicy Jelczańskich Zakładów Samochodowych.
Pielgrzymi nie pamiętają wszystkich oławskich przewodników. Wspominają księży: Karawana, Marmola, Konopkę, Czternastka, Skalniaka i Caputę. Od 2004 do 2008 roku przewodnikiem pielgrzymki był ksiądz Rafał Swatek, wikariusz w parafii Miłosierdzia Bożego. Od ubiegłego roku grupę prowadzi ksiądz Tomasz Filinowicz, wieloletni uczestnik pielgrzymek, wikariusz w parafii Piotra i Pawła.
Wyruszamy!
Dla Anny Bylicy przygoda z pielgrzymowaniem rozpoczęła się w sierpniu 1991. Na wędrówkę namówiła ją ciocia. Zastanawiała się, czy w ogóle da radę: - Z tymi wątpliwościami znalazłam się wśród tłumu ludzi, stojącego pod wrocławską katedrą, czekającego na hasło księdza Orzechowskiego „Wyruszamy!”. Ten kapłan to człowiek, obok którego trudno przejść obojętnie. Ma niezwykły dar przemawiania. Jego kazania i konferencje, prowadzone w czasie wędrówki, to takie lekcje, z których każdy wyniesie coś dla siebie...
Anna bardzo dobrze pamięta pierwszy etap. Była to droga z Wrocławia do Trzebnicy, 30 km. Trzy lub cztery postoje, na które czekano z niecierpliwością. Kiedy przychodziła upragniona pora odpoczynku, każdy wyciągał z plecaka kanapki, jajka na twardo, pieczone mięso czy inne smakołyki, na długo zapamiętywało się ich smak. Potem już były tylko konserwy, pasztety i sery topione: - Z konserwami nie było tak źle, bo po otwarciu takiej tyrolskiej okazywało się, że w puszce jest mięso, ale pokryte górą smalcu, co stwarzało takie danie dwa w jednym - jedna kanapka z mięsem, a druga ze smalcem. Zawsze to jakieś urozmaicenie. Pamiętam, że ostatnim przystankiem przed Trzebnicą był Wysoki Kościół i oczywiście odpoczywaliśmy w cieniu wysokiego kościoła, górującego nad wioską. Wreszcie późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce, zaraz potem wielki kipisz z bagażami, bo każdy chciał jak najszybciej znaleźć swoje, aby udać się na miejsce nocnego odpoczynku. Tę pierwszą noc przespałam w łóżku i kąpałam się w normalnej łazience. Potem już nie było tak kolorowo. Za łazienkę służył często mur domu czy stodoła gościnnych gospodarzy, natomiast za wannę zazwyczaj plastikowa miska o średnicy 20-30 cm. Tutaj pojawiały się kolejne dylematy - od czego zacząć wieczorną toaletę? Często było tak, że woda była dobrem luksusowym i trudno dostępnym, a o ciepłej prawie się zapominało.
Bylica wspomina, że najgorzej było w Namysłowie, kiedy dopadł ją kryzys w trzecim dniu. Stopy całe w bąblach odmawiały posłuszeństwa. Zmęczenie dawało o sobie znać i przygniatała świadomość, że do celu jeszcze tak daleko. Wtedy przychodził moment zwątpienia, że dalej nie da rady, że lepiej wrócić do domu. Potem było już tylko lepiej.
Ksiądz Janowski machał na pożegnanie
W 1992 roku po raz kolejny Anna wyruszyła w trasę. Pamięta, że przed wymarszem grupa uczestniczyła we mszy świętej w sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia, odprawianej przez ówczesnego proboszcza, księdza Jana Janowskiego: - Po błogosławieństwie wyruszyliśmy w trasę. Ksiądz Janowski odprowadził nas do obrzeży miasta, w okolice Starego Górnika, a potem długo stał na drodze, żegnając nas przyjaźnie uniesioną dłonią.
Przewodnikiem oławskiej grupy był wtedy ksiądz Bogusław Konopka. - Miał około 40-50 lat, niezwykle poważny i opanowany - wspomina Anna Bylica. - Miało to swoje dobre i złe strony. W jego towarzystwie łatwo było o wyciszenie i modlitwę. Ksiądz Bogusław nie był jednak skory do żartów czy tańców, a to też bywało w czasie drogi. Dla niego była nieistotna sama modlitwa, ale przede wszystkim sposób jej wyrażania. Miała się odbywać w skupieniu i ciszy.
Ostatni raz Anna pielgrzymowała do Częstochowy w 1995 roku: - Po wielu latach każdą pielgrzymkę wspominam bardzo miło i nie ukrywam, że czasem z łezką w oku. Tego, co się tam przeżyło, nie można opisać. Kiedy wszyscy docierają do Częstochowy, zapominają o trudach, zmęczeniu, bolących nogach. Liczy się to, że każdy dotarł, że dał radę, pokonał sam siebie...
Uciec z domu? Czemu nie!
Tomasz Wilgosz z Oławy to także stały uczestnik pielgrzymek. Stara się sobie przypomnieć datę swojej pierwszej wyprawy. To był chyba 1988 rok, bo musiał prawie uciec z domu, aby pójść na pielgrzymkę: - Chodziłem dopiero do siódmej klasy podstawówki i rodzice zbytnio nie chcieli mnie puścić samego, no ale jakoś się udało ich przekonać. Jak taka sierota, szybko znalazłem grupę, która się o mnie zatroszczyła. Do dziś ich wszystkich pamiętam. Z Krzyśkiem spałem w namiocie. Później graliśmy razem w szachy przez wiele lat. Spotkaliśmy się niedawno na pogrzebie Ignacego Florczyka. Adam grał bez przerwy na gitarze, po drodze, na postojach, w nocy, w pociągu, mało religijne pieśni, więcej Stachury i Kaczmarskiego. Agnieszka pięknie śpiewała. Dziś prowadzamy dzieci do tej samej klasy. Ela, Teresa i Gosia, dziewczyny z Wierzbna, każda ma swoją piękną historię. Agnieszka i Grzesiek z Technikum Samochodowego - dziś szczęśliwe małżeństwo z dwójką pięknych córek. Nie pamiętam przewodnika, ale pamiętam dobrze porządkowych: Adama, Zygmunta, Artura, Julka i Zbyszka.
Grupa oławska liczyła ponad 400 osób. Tomek wspomina, że jako „kot pielgrzymkowy” dostawał różne funkcje, które nie za bardzo chciał wtedy spełniać:
- Zrobili mnie bagażowym… na siłę, wcale tego nie chciałem. Ale miałem też swoje przywileje - nie musiałem się myć, mogłem spać w tych samych ciuchach, w których chodziłem. Na posiłkach nie mogłem się przebić z moimi konserwami, ale jadłem do syta. Pojechałem z dziesięcioma puszkami, wróciłem z dwudziestoma. Był jeden żuk, który przywoził często suchy chleb, a stary polonez - soczki w woreczkach, do których kolejka była tak duża, że nie było jak stać, zresztą mało kto miał pieniądze. Każdy miał blaszany kubek, do którego nalewał wody w przydrożnych studniach.
Od tamtego razu Tomek chodził już co roku. Szczególna pielgrzymka to ta, zakończona Światowym Dniem Młodzieży w Częstochowie, z udziałem Jana Pawła II: - Przez dwa dni i dwie noce koczowaliśmy na ulicy w częstochowskiej alei, żeby przywitać Papieża i ciągle śpiewaliśmy „Abba, Ojcze…”.
Z duchem czasu
Tomek pamięta także pielgrzymkę zaraz po narodzinach swego syna, Jasia. Żona z nowo narodzonym dzieckiem musiała zostać dłużej w szpitalu. On dołączył na parę dni do grupy, aby podziękować Bogu za syna. Ma nadzieję, że uda mu się kiedyś pójść z całą rodziną na pielgrzymkę.
Mówi, że od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dzisiaj nie dziwi apel: telefony komórkowe używać tylko na postojach i noclegach! Teraz przy nowych, dużych i funkcjonalnych namiotach, siedzi odświeżony pielgrzym, a przy nim odwiedzający, którzy częstują rosołem, udkami, pierogami. Do popicia zimna cola lub nawet cafe latte się znajdzie. Czuć także zapach ciasta i karczków z grilla. Jednak mimo tych zmian, wiele jest ciągle takie same: - Ludzie się do siebie uśmiechają, pomagają sobie, dzielą trudami i troskami. Takie same niosą intencje i bagaż przeżyć. Na pielgrzymce ludzie naprawdę są sobą. W takim trudzie trudno udawać kogoś innego. Źli albo się zmieniają, albo odpadają.
Naprawdę warto!
Magdalena Pomiankiewicz nie pamięta, kiedy zaczęło się jej pielgrzymowanie. Przypomina sobie, że chyba namówił ją kuzyn. Mówił: Chodź! Spróbuj! Zobaczysz, będzie fajnie. Więc spróbowała. Postanowiła sprawdzić swoje siły i poszła na jednodniową pielgrzymkę do Trzebnicy. Złapała bakcyla. - Niewiele z tej pierwszej pielgrzymki pamiętam - wspomina. - Chyba najbardziej to, że bez przerwy padało. Rano wstaję, trzeba zwijać namiot - pada. Idziemy - pada. Postój, może by tak coś zjeść... eee, nie chce mi się, bo pada. Jednak to nie zniechęciło mnie. Pielgrzymka się skończyła, a ja już z niecierpliwością czekałam na następną. A to dopiero za rok. I tak się nazbierało, chyba ze trzynaście. Ale kto by to liczył. Każda inna. Bo to inni ludzie, brat przewodnik inny, pogoda inna, inna intencja, w której się pielgrzymuje. Ale ciągle ten sam duch i ta niepowtarzalna atmosfera. Gdyby mnie ktoś zapytał: Czy warto pielgrzymować? Czy warto się trudzić? Znosić te wszystkie niewygody? Odpowiem: Tak, warto! A kto nie był, ten nigdy nie zrozumie, dlaczego są tacy, którzy co roku stają na pielgrzymim szlaku i nie zważając na skwar czy deszcz, idą do Częstochowy. Naprawdę warto!
Malwina Gadawa
Fot.: arch. oławskiej „Czwóreczki”
Napisz komentarz
Komentarze