Droga młodego artysty
Droga teatralna, którą kroczy, wzięła swój początek w dziele Jerzego Grotowskiego. Doprowadziła go do spotkania z tradycjami archaicznych kultur. Przemek nie jest typowym aktorem. Bez dyplomu szkoły teatralnej, nie gra w filmach ani telenowelach, nie epatuje publiczności teatralnej przemocą w sztukach „nowego brutalizmu”. Wraz z założycielami wrocławskiego teatru „Zar” tworzą grupę wędrowców, i etnografów - przekonanych, że w enklawach tradycyjnych kultur, mogą odnaleźć pierwotne doświadczenie człowieczeństwa. Od Japonii przez Kaukaz po Sardynię spotykają się z wykonawcami tradycyjnej sztuki, uczą się ich śpiewu, poznają wierzenia i obrzędy, by z tych elementów budować potem własne przedstawienia.
Wszystkie modlitwy świata
Dwa wydarzenia z czasów licealnych zapowiadały, czym Przemek zajmie się w przyszłości. Na kółku teatralnym, prowadzonym przez Bożenę Potoczny, obejrzał przedstawienie „Awacum” teatru Gardzienice i przeżył absolutny wstrząs. Ekspresja zespołu, śpiew, ruch sceniczny - z czymś podobnym nie spotkał się nigdy wcześniej. Drugim momentem była wizyta w Ośrodku im. Grotowskiego we Wrocławiu - to tutaj miał uczyć się aktorskiego rzemiosła, tu pracuje obecnie jako aktor teatru „Zar”.
Błaszczak podtrzymywał kontakt z Ośrodkiem. Zgłosił się i zakwalifikował do udziału w warsztatach. Uczestniczył w nich kilkakrotnie, wkrótce wszedł do zespołu „Teatr Pieśń Kozła”.
Jego zawodowe dojrzewanie dokonywało się w orbicie wpływów tradycji Grotowskiego. Twórca najwybitniejszego teatru awangardowego powojennej Polski spędził ostatnie lata życia we Włoszech, ale we Wrocławiu powstał ośrodek zajmujący się jego spuścizną, w którym działali uczniowie. To właśnie współpracownicy Grotowskiego założyli Gardzienice, z kolei członkowie tego zespołu przenieśli się z Lublina do Wrocławia, aby stworzyć Teatr Pieśń Kozła, a z czasem zająć się organizacją międzynarodowego festiwalu teatralnego Brave. Na festiwalu można poznać tradycje kulturalne z całego globu, które przetrwały przez wieki w niemal nienaruszonej formie. Brave wpisał się już w kulturalny krajobraz Wrocławia, a jego ostatnia edycja, zatytułowana „Wszystkie modlitwy świata”, ukazywała obrządki, rytuały i modlitwy najróżniejszych religii.
Przemek wspomina, że praca w „Teatrze Pieśń Kozła” była bardzo intensywna. - Sesje trwały dwa, trzy tygodnie po 8 - 10 godzin prób dziennie. Współtworzył pierwsze przedstawienie, oparte na „Bachantkach” Eurypidesa. Po trzech latach, wraz z kilkoma osobami odszedł z zespołu. Imał się różnych zajęć, zrealizował monodram, oparty na tekstach Fryderyka Nietschego, funkcjonował jako niezależny artysta. W tym czasie dwójka jego przyjaciół z „Teatru Pieśń Kozła” rozpoczęła wędrówkę, której owocem miał być „Zar”.
Otrzeć się o granice śmierci
Jarka Freta i Kamilę Klamut interesowały początki chrześcijaństwa. Za cel swoich badań obrali Gruzję i Armenię - kraje, które jako pierwsze przyjęły naukę Jezusa. W szkole śpiewu liturgicznego w Tbilisi uczyli się prastarych pieśni cerkiewnych. Tam po raz pierwszy usłyszeli o Swaneti - niedostępnym górskim regionie, gdzie zachowały się pieśni sprzed dwóch tysiąca lat. Znajomi z Tbilisi odradzali wyjazd. Mówili, że niedaleko jest Abchazja i Osetia, że z takiej podróży łatwo nie wrócić... Te przestrogi nie powstrzymały fascynatów z Polski. Od kaukaskich górali nauczyli się pieśni, która dała ich zespołowi nazwę oraz impuls do stworzenia pierwszego spektaklu.
Dalsza droga poszukiwań wrocławian wiodła do Iranu. Tam napotkali gnostycką sektę Mandejczyków, wywodzącą swój rodowód bezpośrednio od Jana Chrzciciela. Mandejczycy szczycą się nieprzerwanym przekazem tradycji. Twierdzą na przykład, że zachowali oryginalny sposób chrztu - taki, jakiemu poddał się Chrystus. Pierwotnie obrzęd ten, symbolizujący przejście ze śmierci do życia, dokonywał się poprzez całkowite zanurzenie. Ginął stary człowiek - rodził się nowy. Podczas chrztów w sekcie Mandejczyków kapłani podtapiają adeptów. Wyciągają ich na powierzchnię w momencie utraty świadomości, kiedy chrzczony dotyka granicy śmierci.
Wędrując dookoła Morza Czarnego, twórcy teatru „Zar” trafili do regionu Pirin w Bułgarii. W górskich wioskach, opuszczonych przez młodzież, spotkali kobiety kultywujące tradycyjny śpiew. Kamila zachwyciła się lamentacjami, wykonywanymi dwugłosowo w bezpośredniej bliskości dźwięków. Te pełne dramatyzmu pieśni pożegnania, oparte na ostrych dysonansach, można teraz usłyszeć w spektaklach wrocławskiego teatru.
W scenerii śnieżnego Kaukazu
Przemek dołączył, kiedy znaczna część premierowego widowiska „Ewangelii dzieciństwa” była już gotowa. Aktorzy postanowili jeszcze raz odwiedzić Swaneti, podziękować swoim nauczycielom i przedstawić efekty własnej pracy. - To była szaleńcza podróż - wspomina Błaszczak. - Grudzień, temperatura dochodziła w dzień do minus 20 stopni, nocą spadała poniżej minus 30. Z ostatniej stacji kolejowej na nizinie odchodził zdezelowany busik. Droga wiodła wzdłuż urwiska, zaspy dochodziły do trzech metrów. Po Mestii, stolicy Swaneti chodziły puszczone samopas byki, między nimi biegały owczarki kaukaskie. W pokoju, który dostaliśmy na noc, był wprawdzie piecyk, ale do snu kładłem się w polarowym dresie, czapce i w skarpetach. Śpiwór przykryłem kocem, a parapet - tuż przy mojej głowie - pokrywała warstwa lodu. Ale i tak było cudownie, byłem zachwycony gościnnością Gruzinów. Stół w ich kulturze jest autentycznym miejscem spotkania. Rozmowy przeplatają śpiewem i opowiadaniami, co chwila zdarzał się powód do następnej pieśni.
W bajkowej scenerii górnego Kaukazu spędzili tydzień. Na koniec wystąpili przed miejscową społecznością. Dyrektor domu kultury koniecznie chciał się pochwalić zagranicznymi gośćmi. Odśpiewali repertuar gruzińskich pieśni... na wiecu wyborczym Michaiła Szakaszwilego.
Misterium światła
W zakończeniu „Ewangelii dzieciństwa” wybrzmiewają śpiewy greckie. Słuchając opowieści Błaszczaka, można sobie wyobrazić, jak aktorzy teatru „Zar” schodzą z gór Kaukazu, porzucają surowy klimat i kierują się na Południe. Docierają do basenu Morza Śródziemnego, aby na świętej górze Atos uczestniczyć w misterium światła. „Ewangelie dzieciństwa”, opowieść o zmartwychwstaniu, osnuta wokół wątku wskrzeszenia Łazarza, znajduje swój finał. - Wierzę, że miejsca, w których ludzie modlą się od wieków, mają swoją energię - mówi aktor. - Nie trzeba być wyznawcą tej samej religii, żeby to poczuć.
Dzień na Atos rozpoczyna się o czwartej nad ranem. Mnisi, nucąc modlitwy, zapalają lampady przed ikonami, potem kandelabry, które podciągają w górę. Do świątyni napływają pielgrzymi i mieszkańcy klasztoru, aby o piątej rozpocząć właściwe nabożeństwo. W odpowiednim momencie liturgii wierni zapalają świeczki trzymane w dłoniach, potem cerkiew napełnia blask wschodzącego słońca. Poranne nabożeństwo trwa do dziesiątej, z przerwą na posiłek w refektarzu. Po pięciu godzinach modlitwy mnisi rozchodzą się do swoich zajęć. - To naturalny rytm funkcjonowania ludzi odciętych od pędu cywilizacji - komentuje Błaszczak. - Życie redukuje się do podstawowych spraw: praktyka duchowa, posiłek, praca. A z tego wszystkiego bije ogromna siła.
Miasto podszyte magią
W 2007 Przemkowi urodził się syn. Aktor kilka lat wcześniej podjął decyzję o powrocie w rodzinne strony. Zamieszkał w Gaci pod Oławą i rozpoczął remont starego domu. Zetknięcie się z miastem dzieciństwa - po latach intensywnych poszukiwań duchowych oraz żywej praktyki teatralnej - było specyficznym przeżyciem. Przemek chodził po ulicach Oławy i odnajdywał „utracony czas” własnego początku. Obrazy, ludzie i przeżycia zaczęły składać się w opowieść, którą chce zamknąć w spektaklu o Oławie lat osiemdziesiątych.
- Z różnych powodów był to magiczny świat. Pamiętam blok rosyjskich oficerów, sąsiadujący z boiskiem mojej szkoły. Dzieci bawiące się po drugiej stronie płotu, niczym po drugiej stronie szlabanu granicznego. Bójki na kasztany, cichą umowę, ze to są nasi wrogowie. Pamiętam magię procesji na Boże Ciało - w mieście, w którym stacjonują trzy jednostki obcego wojska. Ten smaczek, że wszystko, co jest związane z Kościołem, ma delikatny charakter prowokacji. Czułem pod skórą, że zbiorowy śpiew „Boże, coś Polskę...” nie był tylko śpiewem. Miał charakter muzycznego gestu, performansu - dokładnie to robię teraz w teatrze. Wróciła do mnie pamięć o Domańskim. Widok ludzi, którzy na kolanach podążali na działki przez park i tory. Kobiety okutane kocami, na śniegu, z różańcami w dłoni. Coś absolutnie archaicznego przemawiało z tego tłumu. Był cud, potrzeba cudu i momentalnie rodził się rytuał. Pamiętam nieszczęśliwą kobietę, która pojawiała się codziennie przed bramą koszar rosyjskich na 3 Maja. Starsza siwa pani - stawała przed uzbrojonymi wartownikami i klęła ich, na czym świat stoi. Mówiono mi, że w czasie wojny straciła syna z rąk Sowietów i postradała zmysły. Przez ulice tamtej Oławy przebiegał korowód dziwnych zdarzeń i postaci. Myślę, że to miasto było dotknięte przez Boga. Tak chcę je pamiętać, pozbierać te wszystkie nici niesamowitości i sprawdzić, jaki obraz się z nich wyłoni...
Xawery Piśniak
Napisz komentarz
Komentarze