Tego dnia Marcie nie chce się nic. Odpuszcza domowe obowiązki i idzie się zdrzemnąć. Z płytkiego snu wybudza ją sygnał domofonu.
- Policja, proszę nas wpuścić do klatki.
Naciska guzik, słyszy charakterystyczny dźwięk i wraca do łóżka. Chwilę później wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w niebieskim mundurze uderza pięścią w jej drzwi. Zrywa się ponownie, otwiera, a on pyta o syna.
Nagle świat staje w miejscu. To już czas, trzeba jechać
Siedemnaście lat wcześniej
Strach
Wrocław, 2 sierpnia 2002 roku, szpitalny oddział ginekologiczno-położniczy.
- Syn - mówi doktor, a wymęczona i jednocześnie szczęśliwa kobieta uśmiecha się do niego. Właśnie po raz pierwszy została mamą. Dziesięć punktów w skali Apgar. Czyli maks - zdrowy. Na imię będzie mu Szymon.
Jeszcze wtedy nikt nie wie, że chłopiec umiera, ale położne szybko dostrzegają, że noworodkowi sinieją palce. Z czasem puchnie cały i staje się dzieckiem nienaturalnych, ogromnych rozmiarów. Lekarze reagują, choć nie potrafią powiedzieć, co się dzieje. Powiększona wątroba - to pewne. Ale dlaczego? Dostaje lek, który sprawia, że organizm wciąż czuje się jak w łonie matki. Zmienia się przeraźliwie szybko, jakby zaraz miał pęknąć. Kobieta cierpi.
Jest diagnoza: to serce, Szymon nie ma lewej komory. HLSH, czyli niezwykle poważna wada, którą można dostrzec dopiero w drugiej dobie życia. Najczęściej to już za późno, więc noworodki umierają. Rokowania są koszmarne.
- Bardzo nam przykro, ale powinna się pani pożegnać z synem.
- Nie, on musi żyć!
Nadzieja
Choć jest początek XXI wieku, a od pierwszego udanego przeszczepu serca w Polsce minęło siedemnaście lat, lekarzy dziwi, że dziecko z taką wadą mogło się w ogóle urodzić. Medycyna zna HLSH, ale dotychczas widywała pacjentów, którzy mieli lewy przedsionek i ubytki w jednej komorze. A Szymon nie ma nic. Ani przedsionka, ani lewej komory.
Marta Konieczna, prawniczka, nie potrafi się poddać. Dlaczego ona? Dlaczego jej syn? Czym sobie na to zasłużyli? Tysiące myśli w głowie i przekonanie o niesprawiedliwości. Rozwiązań brak. Z każdą sekundą, minutą, godziną, chłopiec przemierza kolejne metry w drodze na tamten świat. Chciałaby go złapać za rękę, przytulić i obiecać, że wszystko będzie dobrze. Nie może. Nie będą się bawić, śmiać i uczyć jazdy na rowerze. Nawet jej nie zapamięta, nigdy nie powie „mamo”. Nie zdąży zamarzyć, nie pokocha.
Ciągle myśli o słowach lekarzy. Jej strach miesza się z lękiem. Pomóc może tylko cud. Nie potrafi bezczynnie czekać. Szuka kogoś, kto da jej nadzieję. Trafia na profesora Edwarda Malca, kardiochirurga.
- Walczmy, pani Marto.
Spokój
Gdy wszyscy inni załamują ręce, on chce spróbować, operuje. Zabieg jest niezwykle trudny, wieloetapowy. Ciało Szymona trzeba wychłodzić, jego stan przypomina hipotermię. Za każdym razem - a powtórzeń jest kilka - mama żegna się z synem. Ryzyko, że umrze na stole, jest ogromne.
Nawet dla tak doświadczonego specjalisty jak profesor Malec ta operacja jest czymś nowym. Pierwsza, druga, trzecia - wszystkie kończą się sukcesem. Po wielu miesiącach walki, stan chłopca wydaje się stabilny. Z intensywnej terapii trafia na salę ogólną. Mama nie odstępuje go na krok. Nic innego nie ma teraz znaczenia. Gdy nie siedzi przy łóżku, bierze książki i się uczy. O chorobach serca chce wiedzieć wszystko. Nie może dać się zaskoczyć, musi poznać możliwości. Wie, że są dopiero na początku drogi.
Spokój trwa tylko chwilę. Nagle Szymon przestaje oddychać. W sali są sami, więc woła o pomoc i zaczyna go reanimować. Umiera jej na rękach. Przybiegają lekarze, Marta siada na podłogę i płacze. Ktoś rzuca, że „jej spazmy nikomu nie pomogą”. Odpowiada łamiącym głosem:
- Ma pan śliczną córeczkę, która biega po dworze w różowej sukience, więc nie może pan wiedzieć, co czuje matka umierającego dziecka.
Chłopiec łapie oddech. Żyje, bo zareagowała.
Napisz komentarz
Komentarze