Mama
- W pewnym momencie zaczęła pani walczyć ze swoim uzależnieniem. Były mitingi anonimowych alkoholików i okresy abstynencji.
- Najdłuższy trwał sześć i pół miesiąca. Raz nie poszłam na miting i spotkałam się z żoną kolegi, która miała strasznego kaca. Dzień wcześniej popiła i prosiła mnie, bym jej pomogła. Odruchowo wyciągnęłam kasę i powiedziałam, by kupiła dużą flaszkę i dziesięć piw. Jak się opamiętałam, to już byłam po pierwszym kieliszku. Za późno. Czułam się trzeźwa i przed innymi udawałam, że nic nie wypiłam. Miting się skończył, wrócił kolega i stwierdził, że śmierdzę piwem. Powiedziałam mu, żeby przestał pieprzyć głupoty i poszedł po flaszkę. Prosił, bym się opamiętała. Nie chciał ze mną pić, więc poszłam sama. Wypiłam jeszcze dwa piwa i może pół butelki wódki. Film zaczął się urywać, schowałam pozostały alkohol. Piwa do wersalki, a wódkę gdzieś indziej. W nocy zrobiłam awanturę, bo byłam przekonana, że to mąż zabrał butelki. Nalegał, bym dała mu spokój i się odczepiła. Włączyły się dzieci i prosiły o to samo. Poszłam na strych, wzięłam z kuchni drewniany stołek i się powiesiłam. Sznurek pękł, uderzyłam głową o komin i wróciłam do domu. Znalazłam piwa, wypiłam i się pocięłam. Obudziłam się rano, cały pokój był we krwi. Nie wiedziałam, co się stało.
- Ponad pół roku na marne.
- Byłam przekonana, że wszyscy trzeźwi kłamią. Skoro ja upadłam, to znaczy się nie da. Oszukują, tylko się nie przyznają. Nie wierzyłam, że jeszcze cokolwiek może mnie uratować. Nie chciałam już chodzić na mitingi, ale siłą zaciągnęli mnie tam koledzy. Spotkałam się z psychologiem i usłyszałam, że muszę się zdecydować na leczenie zamknięte, bo inaczej nie dam rady. Kompletnie sobie tego nie wyobrażałam, nie chciałam zostawić dzieci. Powtarzał mi jednak, że jeśli nie pójdę się leczyć, to w końcu te dzieci mi zabiorą. Nadzór kuratorki już miałam. Zadzwoniłam do niej i zaproponowała mi, że tymczasowo trafią do pogotowia opiekuńczego albo do domu dziecka. Powiedziałam „nie, za żadne skarby”. Przekonywała, że gdy tylko się wyleczę, dzieci odzyskam. Nie wierzyłam, ale nie miałam wyjścia. Najgorszy był ten moment, w którym musiałam się pożegnać. Przeżyłam to strasznie, jeszcze w tym samym dniu chciałam się rzucić pod pociąg. Z drugiej strony wiedziałam, że głodne tam nie będą, że to jest dla nich szansa, żeby nie skończyły tak jak ja. Uzależniona matka w niczym by im nie pomogła, musiałam o nie zawalczyć.
- Wtedy rozpoczęła pani leczenie?
- Przed wyjazdem do Lubiąża usłyszałam od kuratorki, że jeśli wrócę tego samego dnia do Oławy, to dzieci już nie zobaczę. Oddział odwykowy dopiero otwierali, więc na kolanach błagałam ich, by mnie przyjęli. Położyli mnie na oddział psychiatryczny obok dwóch uzależnionych kobiet. Jedna biegała nago, druga wyrywała włosy, wzajemnie się macały, po kryjomu piły. Gdy to wszystko zobaczyłam, pomyślałam, że już nigdy stamtąd nie wyjdę. Poszłam do ubikacji i podjęłam kolejną próbę samobójczą. Powiesiłam się na bluzce, ale mnie odcięli. Trafiłam do szpitala w Wołowie i coś we mnie pękło. Kilkukrotnie próbowałam sobie odebrać życie i za każdym razem nieskutecznie. Pomyślałam, że to może jest znak, bo mam po co żyć. Przecież czekają na mnie dzieci. Gdy się zabiję, ktoś inny będzie się nimi opiekował, ktoś inny będzie je karmił, ktoś inny będzie je motywował. Postanowiłam, że zrobię wszystko, by ratować siebie i móc być z nimi. Nie chciałam, by kiedykolwiek zostały skrzywdzone tak jak ja. Kuratorka do mnie dzwoniła, pytała, jak sobie radzę. Było tragicznie. Alkohol czułam wszędzie, w każdej potrawie, w każdym napoju. Założyli mi wszywkę, ale czułam, że nie jestem gotowa, by wrócić do domu. Bałam się, że nie dam rady. Nagle dostałam telefon, że były mąż miał poważny wypadek i może tego nie przeżyć. Dali mi przepustkę, wróciłam, przywieźli go do domu. Myłam go, kąpałam i karmiłam. Na wszystkie świętości przepraszał za krzywdy, które mi wyrządził. Czułam do niego wstręt, obrzydzenie, podświadomie cieszyłam się, że stała mu się krzywda. Mieliśmy jednak dzieci, to był też ich ojciec. Nie potrafiłam mu nie pomóc. W końcu doszedł już do siebie i znów zaczął się zachowywać jak kiedyś. Tym razem się jednak nie dałam. Wzywałam policję za każdym razem, gdy mnie bił. Odwiesili mu wyrok i trafił do więzienia.
- Wszywka pomogła?
- Gdy byłam trzeźwa, nie mogłam sobie poradzić z normalnym życiem. Nie potrafiłam dzieciom pomóc w lekcjach, ciągle wzywano mnie do szkoły, byłam strasznie nerwowa. Nakazywałam, rozkazywałam, krzyczałam. Nawarstwienie problemów mnie przerastało. Nie dałam rady, przepiłam wszywkę. Moja najstarsza córka trafiła do domu dziecka. Sama tego chciała i dziś ją doskonale rozumiem. Gdyby była ze mną, nie skończyłaby studiów, nie mogłaby się rozwijać. Zgłosiła w szkole, że już nie wytrzymuje. Zadzwonili do mnie, że chcą zabrać ją i syna.
- Jaką pani była wtedy matką?
- Czasami myślę, że lepszą gdy piłam, bo wtedy nie wpadałam w szał i byłam grzeczniejsza. Z drugiej strony bardzo złą, bo nie potrafiłam dzieci utulić, dać im miłości, powiedzieć, że je kocham. Dbałam o to, by nie chodziły głodne, ale zapominałam o tym, co najważniejsze - o czułości i matczynym cieple.
- Opowiada pani o nich z wielką miłością. Odnoszę wrażenie, że to dzięki nim zaczęła pani walczyć
o trzeźwość.
- Powiem więcej, ja jestem trzeźwa głównie dzięki nim. Gdyby nie one, nie rozmawialibyśmy dzisiaj. Prawdopodobnie nie byłoby mnie już dawno na tym świecie. Gdyby nie moja miłość do dzieci, na pewno by mi się nie udało. Nie walczyłam dla siebie, walczyłam dla nich. Zawsze bardzo je kochałam. Nawet jeśli nie potrafiłam tego pokazać, to wewnętrznie chciałam się zmienić dla nich. Życie bym za nie oddała.
- Jaki dziś macie kontakt?
- Dobry, choć wciąż czuję pewne braki. Nie chcę, by popełniały te same błędy, więc czasem krzyczę, wybucham, jestem nadopiekuńcza. Wciąż uczę się z nimi rozmawiać, ale jest dużo lepiej niż kiedyś.
Napisz komentarz
Komentarze