75-lecie przybycia osadników na ziemię oławską
- Gdy rozmawia pan z wnukami, mówi im pan o tym, co w życiu jest najważniejsze?
- Tak.
- I co jest najważniejsze?
- Być sobą. Po prostu być sobą.
- A pan całe życie był sobą?
- Tak.
- To zacznijmy od początku. Pana rodzina pochodzi...
- ... z Doliny, ale potem rodzice wyemigrowali do Chodorowa na pograniczu trzech województw - tarnopolskiego, lwowskiego i stanisławowskiego. Wtedy jeszcze nazywaliśmy się Szteń, ale wojna to zmieniła, zgubiła ten ogonek i zostało Szten. Ojciec był kolejarzem, pracował w tamtejszej parowozowni, a mama była gospodynią domową. Tam urodzili się mój brat i siostra. Potem ja też, w 1933 roku, byłem ostatnim takim wyskrobkiem, który nie miał się z kim bawić. Z Chodorowa rodzina przeniosła się do Rawy Ruskiej, miałem wtedy 5 lat, a potem w 1937 roku wróciliśmy do Chodorowa. Mieszkaliśmy już wtedy we własnym domu. Miasto było wielokulturowe, bo i Żydzi byli, i Ukraińcy, i Niemcy.
- Pamięta pan wybuch wojny?
- Gdy wojna wybuchła, pamiętam do dziś, było po obiedzie, siedzieliśmy wtedy z matką na stopniach domowych schodów. - Mamo, mamo! - wołałem. - Samoloty! Ni stąd, ni zowąd, zaczęły bomby lecieć. Potem zjawił się jakiś pan i krzyczy: - Wybuchła wojna! Samoloty wtedy już nisko leciały, słychać było strzały. Pamiętam, że to był piękny dzień, było po południu. Wtedy zziajani zjawili się w domu brat i siostra. Bomby spadły na jedną ulicę niedaleko od nas. Może miały trafić w tory kolejowe, a zbombardowali całą ulicę? Jako mały gówniarz poszedłem tam popatrzeć. Byli ranni, zabici, ale nasz dom był cały. Jakiś policjant kazał się ewakuować na wieś. Tam byliśmy dwa dni. Wtedy poznałem, co to takiego, jak wygląda moczenie lnu i konopi, co to międlarki. Jedliśmy wtedy przeważnie kasze, spaliśmy w stodole. Potem wróciliśmy do domu, który wciąż był cały. Wtedy nie czułem tego zagrożenia, to czuli tylko rodzice i starsze rodzeństwo. Trzy, cztery dni później pojawiło się wojsko, to byli Niemcy, weszli z orkiestrą. Rozlokowali się przy skwerze, przy cmentarzu wojskowym. Widziałem te ich pojazdy. Z przodu były koła, a z tyłu gąsienice. To zapamiętałem. Kilka tych frontów przeżyłem. Raz byli Niemcy, raz Ruscy.
- Był strach?
- W 1939 roku niewiele do mnie docierało z tego, co się wokół dzieje. Później, gdy zaczynało brakować jedzenia, to ojciec został zwolniony z kolei i zaczął dorywczo pracować w kamieniołomach. Brat już do szkoły nie poszedł, zaczął pracować w cukrowni, siostra też przerwała naukę. Ojca praktycznie nie pamiętam. On nie wylewał za kołnierz, lubił alkohol, więc matka zawsze narzekała, że Józek to pije.
- W Chodorowie byliście całą wojnę?
- Tak, do 1945 roku. Gdy ojciec pracował jeszcze w parowozowni, matka chodziła do kooperatywy, to był taki kolejowy sklep. I do niego trzeba było przejść naokoło, ale matka skracała sobie drogę przez tory. Nazbierała kiedyś ze 4 kilo węgla, ale zatrzymał ją ruski sokista i zaaresztował. Sąd skazał ją na rok więzienia, siedziała w Stryju. Pod koniec 1940 roku została wywieziona aż pod Morze Białe, gdzie była do marca 1941. Ojciec czynił jakieś starania w tej sprawie, więc nie odsiedziała całego roku. W tym samym roku wezwali ojca do parowozowni. Myślał, że chcą go z powrotem do pracy, poszedł. Jak wtedy poszedł, tak nie widzieliśmy go do dzisiejszego dnia. Wtedy w domu widziałem go po raz ostatni.
- Co się stało? CIĄG DALSZY ROZMOWY w e-wydaniu "POWIATOWEJ" - DOSTĘPNE TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze